Józefa sny
Siedział ciężko sapiąc na wersalce. Był duży, jak to się mówi, kawał chłopa, miał 67 lat. Jego brzuch opierał się miękko na kolanach. Co jakiś czas spomiędzy wąskich szparek powiek rzucał spojrzenie na ekran włączonego telewizora.
- Jeszcze wiele mogę, – tak myślał o sobie - ale nie wszystko mi się chce, bo i po co.
Nie cierpiał swojego pokoju. Był wąski, brakowało mu w nim powietrza Rozłożona wersalka zajmowała prawie całą przestrzeń. Ściany ozdabiały proporczyki, dyplomy ukończenia kursów i studiów, słowem, dokumentacja jego zawodowego życia. To była klitka, najmniejsza w całym mieszkaniu i to, że jemu przeznaczona odbierał jako swoistą degradację.
Czasami potrafił obrócić ten stan rzeczy przeciw swym dręczycielom. Zamykał się tu, nie pokazywał żonie i dzieciom. Samotnie zjadał obiady rozstawiając na wąskim stoliku nakrycia i sztućce. Na wygnaniu, zdetronizowany. Budził wtedy zaniepokojenie rodziny i miał nadzieję, że wyrzuty sumienia. Dzisiaj wcześnie rano, znowu rozmyślał o swoim dzieciństwie. Wracał do niego ilekroć czuł się niepotrzebny, wykluczony, a drzwi pokoju oddzielały go od świata. Nie próbował tego zmienić, zbyt rozżalony na wszystkich i na los. Czasami tylko po wypiciu paru piw wybuchał nagromadzonym gniewem.
Z rozczuleniem myślał o sobie - Byłem taki radosny i żywiołowy- Na starej fotografii mały chłopiec o kwadratowej sylwetce stoi z zawiedzioną miną i czeka aż ktoś wreszcie przyjdzie i będzie mógł się z nim, rozpierającą go energią i radością. Buszował po zatęchłym podwórku, które wydzieliło z przestrzeni miasta parę starych kamienic. Wytworne podcienia sąsiadowały tu z wiecznie przepełnionymi kubłami na odpadki eleganckiej restauracji „od frontu”. Dalej stajnia, w której kiedyś trzymano dorożkarskie konie, unosił się stamtąd odór moczu i siana, a z przeciwległej strony pod kuchennym oknem taniej knajpy w norze popiskiwały młode szczury, to jego raj. Mama była tutaj dozorczynią, energiczna i przystojna kobieta budziła postrach wśród dzieci, miotłą i mocnym głosem - on też jej bał się troszeczkę. Widzi ją, jak stoi na środku podwórka, ma na głowie chusteczkę w duże kwiaty, pod którą schowała swoje czarne warkocze, Wykłóca się o coś z chudym mężczyzną ściskającym pod pachą, wytartą skórzaną teczkę. Gestykulującemu nagle teczka wypadnie z rąk i posypią się kartki zapisane nutami, ale tego, że to były nuty, wtedy jeszcze nie wiedział. To był organista z pobliskiego klasztoru.
Myśli Józefa znowu powędrowały do chłopca, ale tym razem to nie był on, tylko jeden z tej bandy smarkaczy, od których musiał się ostatnio opędzać. Tak jak wczoraj. Siedział na ławce i spod zmrużonych powiek obserwował niby chaotyczną bieganinę paru nastolatków wokół niej. Znał ten ich zwyczaj, ten taniec z piłką w pobliżu siedzącego nieruchomo pijaka. To zwykle byli starsi mężczyźni, alkohol ich usypiał, drzemali w słońcu, stanowili łatwy łup dla grupy wyrostków. Porzucone niedbale na ławce siatki z zakupami i wysmykujące się z kieszeni portfele stawały się szybko własnością bandy. Ale z nim nie można było się tak zabawiać. Duży, ciągle jeszcze silny, nie upijał się tak łatwo, a piwo i wódka budziła w nim agresję. Chciał się wtedy bić się z całym światem, tym który się tak odmienił i wystrychnął go na dudka. Teraz czekał spokojnie, obserwując smarkaczy, zresztą tak naprawdę, to zainteresował go pętający się na końcu grupki dużo młodszy od innych, blondynek, z loczkami na okrągłej głowie, już trochę kanciasty ale jeszcze pulchny w dzieciny sposób. Jego bieganie przypominało kłusującego źrebaka. Wreszcie jeden ze starszych zbliżył się do jego ławki, a wtedy Józef otworzył oczy i spokojnie zapytał – Czego chcesz ? – Tym pytaniem go spłoszył. Zabawa na dzisiaj skończona, muszą poszukać innej ofiary.
Spoglądając na małego zastanawiał się czy on też tak wyglądał kiedy po raz pierwszy poszedł do klasztoru kalikować. To nie była łatwa praca. Zimą o szarym świcie w zimnym kościele zadyszani chłopcy deptali pedały, napełniając powietrzem piszczałki, a dźwięki unosiły się z drobinkami kurzu ku kopule, w porannym świetle. Wiele miesięcy później odkryli katakumby, a w nich mnichów opartych o ściany w zetlałych habitach z długimi włosami, powiązanych pajęczyną. Wydawali mu się podobni do snopków zboża, zapomnianych jesienią na polach.
Podniósł się z wersalki, pora wstawać, a on kochał spać. Mógł wtedy ułożyć się wygodnie, zamknąć oczy, a jego duże ciało wreszcie odczuwało ulgę. Przestrzeń wokół rosła, ogromniała, już nie obijał się o meble stłoczone w wąskim przedpokoju, nie musiał stąpać ostrożnie. Jego głos huczał, dominując dziewczyńskie piski i śmieszki, jego głośne pochrapywanie i mamrotanie burzyło układność tego domu we śnie brał odwet za to co na jawie.
Wracał w tych sennych marzeniach do swojej służby u władzy, która była dla niego zakonem. Co prawda czasami korytarze przemierzały drobnymi kroczkami chude, nerwowe sekretarki, ale kwintesencją byli oni, mężczyźni. Ci starzy w cichych gabinetach bajali o partyzantce, wrogu klasowym, ale oni młodzi czerpali radość z władzy i z tego co dookoła.. Namiestnicy na powiecie. Zarządcy trzech wsi. Najwyższa instancja do której odwoływano się w każdej znaczącej sprawie, przydziału cementu, pozwolenia na budowę kościoła, czy zwyczajnej zdrady małżeńskiej.
Ale dlaczego pili? Czy dlatego, że byle chłopek miał więcej w sobie godności niż oni i więcej gotówki? Sen zatapiał jego pytania, kołysał go, unosił ku górze, ku władzy, spadało z niego liche emeryckie ubranko i rozpogodzony odpływał.
Dzisiaj wyszedł jak najszybciej na zakupy. Nie miał zamiaru rezygnować z roli dobrodzieja, który zaopatruje dom w rzeczy niezbędne ale i różne drobne przyjemnostki. Kordialnie witał znajome panie sklepowe i opatulone szalikami straganiarki w pstrokatych ortalionowych kamizelkach. Bloki i ludzie wyłaniali się z jesiennej mgły. Już z zakupami, po paru puszkach piwa, rozleniwiony usiadł na ławce w słońcu i obserwował to, co działo się dookoła niego na osiedlowym deptaku.
Wyłowił wzrokiem wśród innych dzieci chłopca, na którego już wcześniej zwrócił uwagę, tego pulchnego blondaska. Zauważył, że on też przygląda mu się ukradkiem. Jureczek, jak się dowiedział, bardzo tęsknił za swoim dziadkiem i chciał komuś opowiedzieć o gołębiach, które były jego marzeniem. Gołębie hodował dziadek, tu niedaleko w małym parterowym domu na obrzeżach osiedla. Jureczek kochał jego i gołębie, spędzał z nimi każdą wolną chwilę. Mamy nigdy nie było w domu, chodziła sprzątać, a starsi bracia mieli go za nic. Teraz dziadek już nie żył, gołębie po jego śmierci sprzedano a dom się zawalił, zresztą na jego miejscu już dawno postawiono blok.
Stojąc przed siedzącym na ławce Józefem i przestępując nerwowo z nogi na nogę mówił szybko, połykając końcówki słów. Ta opowieść słuchana od niechcenia, z której wyławiał pojedyncze słowa, takie jak „lotnik” albo „przysiadanie” zaczęła Józefa powoli wciągać. Zrobił obok siebie miejsce i z uwagą wysłuchał planu małego chłopca, który chciał założyć hodowlę gołębi pocztowych. To były tylko marzenia, ale Józef był dorosły, miał czas i brakowało mu „sprawy” której mógłby go poświęcić, czuł się bezużyteczny a co gorsze bez znaczenia. Podziw w oczach dziecka i zaufanie w jego siły podsunęły mu własny plan.
Wiedział, jak mógłby go zrealizować. Przypomniał sobie opuszczony, niewielki budynek fabryki makaronu. Stał wśród drzew i chaszczy zniszczony, z pustymi dziurami okien i sterczącym kominem ale dalej przykryty dachem, w polach na krańcu osiedla. To w nim można zbudować gołębnik. Wybrał się tam następnego popołudnia. Ledwie wdrapał się aż pod dach na czwarte piętro, z trudem łapał powietrze obiecując sobie, że nieprędko się tu wybierze. Rozglądał się wokół. To była pusta hala, ze ścian obłaziła farba, okna duże, pozbawione szyb z częściowo wyrwanymi framugami. W wyobraźni już widział pod ścianami na półkach cele dla gołębi a w oknach woliery dla młodzików.
Zastanawiał się, gdzie mógłby znaleźć deski i kątowniki i kto mógłby mu pomóc w zbiciu i ustawieniu półek. Całe szczęście, że jego stary wysłużony Polonez był jeszcze na chodzie. Podekscytowany tym co planował szybko opuścił budynek i ruszył na piwo. To wtedy przyszedł mu do głowy świetny pomysł. Jureczek opowiadał o swoich braciach, jak zrozumiał Józef, bezczelnych wyrostkach, którzy potrafili zdobywać dla siebie i domu najróżniejsze rzeczy. To im powierzy „zorganizowanie” to słowo z odległej epoki - doskonale oddawało to co zamierzał - desek, gwoździ, siatki, farb i wszystkiego co potrzebne, a on to przewiezie na miejsce.
Nie przypuszczał, że jego pomysł napotka na ośli opór Jureczka, który chciał ich plany zachować w tajemnicy. Trochę to trwało, ale w końcu pojawili się całą trójką któregoś przedpołudnia na deptaku. Józef ustalił, że ich punktem kontaktowym będzie opuszczony ogród działkowy, to tam będzie czekał z samochodem. Na początku denerwował się, budził w nocy, chodził po mieszkaniu, przerabiając w myślach wszystkie warianty akcji, jak ją nazywał. Po paru wypadach do fabryczki, kiedy zorientował się, że chłopcy są zaradni i zorganizowani, stał spokojnie oparty o maskę Poloneza i czekał aż wyładują pudła z bagażnika, To raczej Jureczek z niecierpliwością kłusował wokół auta zaglądając co i raz, braciom w oczy i irytując ich bezsensownymi pytaniami. Wszystko więc przebiegało tak, jak to wcześniej postanowił, teraz należało się rozejrzeć za kimś, kto potrafi zbudować klatki i woliery i wciągnąć go do współpracy. To była jego rola.
Tymczasem zaniepokoiła go nieobecność Jureczka. Nie przychodził z braćmi, a ci przepytywani unikali jasnej odpowiedzi. Nie widział go też na deptaku. Uśpiony wcześniejszym powodzeniem całego przedsięwzięcia, teraz zaczął się nad nim zastanawiać. Irytowała go zresztą bezczelność smarkaczy, pyskowanie, brak uprzedniej uniżoności. I to ich zadowolenie z siebie, kolorowe kurteczki, czapki, jeansy… Nabrał niejasnych podejrzeń. Postanowił sam wszystko sprawdzić. Następnego dnia wybrał się do fabryczki. Szedł przez łąki, pachniało gorzko jesienią, gnijącymi liśćmi olchy. Trawa zbrązowiała, szare niebo wisiało nisko nad głową. Żeby dojść do budynku musiał przedzierać się przez mokre gałęzie krzaków, W środku było ponuro, a podłoga zasłana śmieciami i zeschłymi liśćmi, które nawiał wiatr. Spojrzał na schody, westchnął i zaczął się piąć na piętra. Zasapany stanął na ostatnim, tam gdzie mieli zbudować gołębnik. Podłoga była zarzucona pudłami różnej wielkości, z kolorowymi naklejkami „nike”, „wranglera”, sprzętu fonograficznego i komputerowego. Oszołomiony kręcił się w kółko, wreszcie dotarło do niego to co zobaczył, zaryczał z wściekłością, kopniakami roztrącał pudła, z pochyloną głową rzucił się do przodu, potknął, i runął przez puste fabryczne okno. Przez moment zawisnął z rozpostartymi ramionami i poszybował w dół.