Gdzie czasem wracam myślami…

Ulica ks. Piotra Ściegiennego ciągnęła się od Rynku do kościoła parafialnego. Drewniane furtki i bramy broniły dostępu do przytulonych do siebie długich podwórek i ogrodów. Wysokie płoty miedzy nimi kryły to, co ich właściciele i mieszkańcy chcieli zachować dla siebie a co ich sąsiedzi i tak doskonale wiedzieli.

Kiedy pan Michał, właściciel pierwszego podwórka, tego z zielonym płotem, wyrywał chwasty, które pleniły się między chodnikowymi płytami przed jego posesją, znaczyło to, że znów pokłócił się  z żoną. O co tym razem?  To nie miało znaczenia. Wiadomo było, że w ten sposób odreagowuje każdą rodzinną sprzeczkę. To dzięki temu trotuar przed jego posiadłością zawsze był w idealnym stanie.

Kiedy płot z wielką tabliczką z numerem cztery zmieniał kolor, wszyscy wiedzieli, że u pani Heleny znów zamieszkał nowy lokator. Malowanie płotu to był jej sposób na sprawdzenie pracowitości kolejnych kandydatów na męża.

Ileż było tych tajemnic poliszynela…

Tylko o gospodarzach podwórka z numerem dziewięć nikt nic nie wiedział. Gęsty, wysoki żywopłot wyrastający znacznie powyżej sztachet i rozłożyste korony wiekowych drzew rosnących za płotem zasłaniały to, co miało pozostać nieodkryte. I to właśnie podwórko intrygowało mnie najbardziej. Oczami wyobraźni widziałam siebie błądzącą w gęstym, tropikalnym buszu, uciekającą przed tajemniczymi stworami lub – w przypływie bohaterstwa – walczącą z nimi.

Aż wreszcie przyszedł dzień, gdy skrzypiąca ze starości bramka otwarła się i odsłoniła tak długo skrywane tajemnice…