Bohater mojego dzieciństwa, o istnieniu którego nie mogłam nikomu powiedzieć

Zobaczyłam ją na cmentarzu. Las płonących świeczek na wysokim grobowcu. Pochowała już dwóch mężów. Ostatni zmarł na suchoty. Górowała nad otoczeniem. Ludzie odświętnie ubrani i jedna caryca. Czarny kapelusz z wielki rondem. Futro ze srebrnych lisów opadało do ziemi.  Zwracała na siebie uwagę. Wielkie czarne oczy, kruczoczarne włosy, wyczernione brwi, mocna trwała, 180 cm wzrostu podniesione koturnami i obcasem. Z uszu zwisały złote kolczyki z olbrzymimi kamieniami, rozsyłając iskry. Wielka postać rozsadzała chodnik miasteczka. Bogactwo w czystej postaci. Futra otulały miękko ciało, lisy srebrne, białe, czarne, niebieskie, rude, oceloty, karakuły, ukazywały w rozchyleniu dekolt - zwoje złotego łańcucha.

Nie widziało się takich na ulicach ani  w kościele. Podziw bez pożądania. Zbyt ostry kontrast z siermiężnością  skromnych płaszczy czy chust barankowych wiejskich babek. Biło z niej jakieś rozpasanie. Pławiła się w luksusie na oczach widzów.  Szczególną uwagę zwracały grube paluchy. Na każdym pierścień, złoty, w nim kolorowe kamienie we wszystkich kolorach. Koral, bursztyn, ultramaryna, szmaragd, ametyst  lśniły w złotej oprawie. Ręce były wyciągnięte lekko do przodu, palce wyprostowane, pierścienie zachodziły na stawy palców. Czysty przepych ze Stanów. Jakże daleko im było do pierścionków odpustowych rozłożonych na kramach. Złote, srebrne, wabiły  blaskiem  kamieni, przywoływały wspomnienie baśni, obcych  krain, przygód.  Te mogłam  wziąć do ręki i wetknąć na palec, poczuć i z żalem odłożyć i śnić do następnego odpustu.

Ona chodziła w tych futrach, biżuterii, strojnych kapeluszach,  toczkach wśród niskiego jabłkowego sadu. Matka jej nie dostrzegała ani nie komentowała jej obecności. Śledziłam ją. Obok niej zawsze drobny, usłużny, barwny, złotowłosy cherubin poruszający się z jakimś wiotkim rozleniwieniem. Nosił w sobie jakąś tajemnicę. Kim był? - nurtowało mnie to pytanie i nurtuje do dzisiaj.

Â