Magiczny Kraków

Magiczne miejsca są, jak w bajkach, czasami z wyglądu niepozorne. Trzeba je znaleźć, wymagają też ducha opiekuńczego, który będzie nad nim czuwał. Tak właśnie miała się rzecz z Krzysztoforami położonymi przy mało reprezentacyjnej ulicy Szczepańskiej, która chociaż wychodziła na Rynek, nie miała wielkomiejskiego poloru Floriańskiej czy Grodzkiej. W tamtych czasach, a piszę o latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to uliczka kiepskich barów, jak chociażby ten „Pod trzema rybkami” czy „Pikolo” i pokątnych handelków w bramach, wiecznie zatłoczonego parkingu na Placu Szczepańskim, nie mówiąc o budynku Milicji Obywatelskiej na rogu przy Plantach. Zupełnie ginęły w tej bylejakości, Muzeum Sztuki Średniowiecznej w kamienicy Szołayskich i Pałac Sztuki na brzegu plant, ukryty wśród drzew, w oparach spalin z rur wydechowych. Stary Pałac Krzysztoforów, w którym za karę, w pierwszych latach powojennych mieściła się Centrala Rybna, teraz odpoczywał jako nobliwe Muzeum Historyczne, znane z konkursów bożonarodzeniowych szopek.

Szczepańska 2 - to ten adres. Duża drewniana brama, a w niej furta. Dalej sień wjazdowa wybrukowana kocimi łbami. Zaraz za bramą w murze, niepozorne drzwi prowadzące w dół do piwnicy. To tam były galeria i kawiarnia w Krzysztoforach. Powstały w 1957 roku w piwnicach na węgiel z pięknym beczkowatym sklepieniem, po którym skapywała woda z akwariów na górze. Za sprawą jednego człowieka, Stanisława Balewicza, który pewnie ją znalazł i „wychodził”, stała się siedzibą Stowarzyszenia Artystycznego II Grupy Krakowskiej i teatru Cricot 2. Druga grupa krakowska, w skład której wchodzili nie tylko malarze i rzeźbiarze, ale i krytycy sztuki, kompozytorzy, graficy i pisarze, kontynuowała drogę pierwszej, przedwojennej, lewicującej. Gdyby zaś stworzyć wystawę jej twórców, to jak o tym pisze Anna Baranowa :

"Znalazłyby się tam układane z kości tablice pamięci Sterna, przejrzyste, ruchliwe monotypie Jaremianki, ekspresjonistyczne i misterne zarazem wiwisekcje Brzozowskiego, geometryczne układy Marczyńskiego, metaforyczne ambalaże Kantora, enkaustyczne reliefy Maziarskiej, odrealnione, a jakże cielesne akty Nowosielskiego, erotyczny teatrzyk Mikulskiego, muzyczne abstrakcje Tarasina, hieratyczne struktury Tarabuły itd. Nie mogłoby również zabraknąć rzeźb: zagarniających przestrzeń ołtarzy - dziwotworów Beresia oraz frywolnie różowych, operujących przekorną asocjacją form, metafor kobiecej egzystencji autorstwa Pinińskiej."

I to wszystko można było zobaczyć w piwnicach Krzysztoforów. Galeria stała się też miejscem koncertów jazzowych polskich zespołów, ale i gości zza oceanu, nocnych jam session, chyba jedynych w Krakowie. To tam prowadził wykłady o sztuce nowoczesnej Tadeusz Kantor, po swoich powrotach z Paryża. To były niezwykłe przeżycia. Nieduży, ubrany na czarno artysta, gwałtownie gestykulujący, niczym magik, panował nad zasłuchanym audytorium. Potem zobaczyliśmy to na jego spektaklach teatru Cricot 2. Stwarzał i puszczał w ruch postacie, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obracały się na scenie. Fascynował sztukami Witkacego, dziwacznymi i porywającymi, gdzie słowo, kostium i scenografia stanowiły jedność, a też, somnambulicznym spektaklem „Umarłej klasy”, bardziej odczuwanym ciałem w rytmie ciągle i ciągle powtarzanej frazy tanga, niż odbieranym rozumem. Galeria była otwarta na modne w tamtych latach happeningi i biorącą w nich udział młodzież. Niezwykły ładunek emocjonalny miały również zdarzenia Jerzego Beresia, na których półnagi artysta tworzył czy też wyrąbywał w drewnie swoje obrazoburcze ołtarze dla Ojczyzny. To dzięki takim działaniom, krakowianie nie ruszając się z miejsca, bo nie mogli, brali udział w tym, czym żyła Europa.

Było też to miejsce spotkań, kawiarnia, gdzie w niedużej salce za barem królowała elegancka pani Joanna. Przy małych stolikach przytulonych do murów szeptały zakochane pary. Duży kwadratowy stół należał do artystów. Tam królował Tadeusz Kantor z żoną Marią Stangret i jego akolici, oraz zaproszeni goście. Czasami to był Krzysztof Niemczyk, opiekun małoletnich uciekinierów, deprawator młodocianych chłopców, jak mówił o sobie, demoniczny manipulator. Człowiek błyskotliwie inteligentny i amoralny. Autor jedynej i znakomitej, a nie wydanej książki. Wszyscy oni razem wzięci i wszystko to co tworzyli, było sztuką z całą jej złożonością, a więc cudownością i okropieństwem. Pamiętajmy też o genius loci tego miejsca, Stanisławie Balewiczu, który miotał się zapewne między księgowością, a cenzurą. Widywano go zawsze z dużą skórzaną teczką urzędnika, wiecznie zaaferowanego, rozbieganego. Skąd brało się w nim tyle energii i otwartości, żeby w jednym miejscu pomieścić te wszystkie nowe prądy i idee, od których aż pękały tamte lata. Takie to było miejsce i tacy ludzie.