Filmowe przedpołudnie

Zniewolony

   Będzie krótko. Od czasu wejścia na ekrany Django, gdzie problem niewolnictwa genialny Tarantino pokazał z choć  komiksowym, ale niezbędnym dla tematu pazurem, swój film Steve MacQueen rozciągnął, rozpruł i wybebeszył do granic, w których trudno o zachwyt, mimo wagi samego zjawiska i tematu. Po rozbrajających losach Kunta Kinte i rozdzierającej Chacie wuja Toma, powstał kolejny film dla czarnych o czarnych. Nie jest to zarzut sam w sobie, choć zastanawia ilość Oskarów w świecie, obdzielających nimi łaskawie białych celebrytów. Po co powstał? Jeśli dla celów edukacyjnych, to nienajlepiej, ponieważ film jest nudny tak, że gdy oglądałam go z trójką młodych, wykształconych i rozumnych ludzi, jedno wyszło, a dwoje z grzeczności zostało, dyskretnie ziewając. Dla przestrogi? Cóż, czasy niewolnictwa już chyba nie wrócą…

   Główny bohater, porwany z cywilizowanego świata czarny, zostaje przewieziony w łańcuchach na okrutne i zacofane Południe do pracy na plantacji. Jego dewiza, tu brzmiąca nieco patetycznie – ja nie chcę przeżyć, chcę żyć, pozwala mu przetrwać nieludzkie traktowanie i wszelkie przeciwności losu. Po wielu tragicznych i bolesnych latach udręki, a w filmie nieskończenie ciągnących się scenach okrucieństwa, w końcu udaje mu się wydostać z piekła i powrócić na łono szczęśliwej rodziny.

                Film oparty jest na faktach, co recenzentom z niewiadomego powodu wydaje się być niebywałą wartością i zaletą. Dokumenty, jeśli o ciekawym temacie, są formami pełnymi treści i tempa. Zniewolony, to niczym nie uzasadnione dłużyzny, które wbrew zamierzeniom twórców nie przekładają się na atmosferę, a jedynie irytują.