Moja Polska

Moja Polska – w oczach trzeciorzędnego muzykanta z knajpy „Pod Zdechłym Azorkiem”

            Maniuś Trąbkiewicz, podstarzały grajek, fałszujący niemiłosiernie co wieczór w szynku  na skraju drogi, siedział o zmierzchu na przyzbie swej zgrzebnej chałupiny, rozmyślając o znikomościach wszechświata. Od czasu do czasu wzdychał głęboko, wznosząc załzawione oczy ku niebu i jęcząc żałośnie:

            O Panie mój, czemu mnie tak doświadczasz? Ledwo mam co do garnka włożyć, by żonkę bidulę z sześciorgiem dziecisków wykarmić, a Ty litości nade mną nie masz?
            O Polsko moja, ojczyzno ma ukochana! Przecież podatki z mych nędznych grosików płacę, pana władzę wioskowego jak przystoi szanuję, po moim Burku przykładnie, co się należy, do woreczka zbieram. Czegóż więcej trzeba?
           

Smutne deliberacje Maniusia przerwało nagłe pojawienie się kompana, bębnisty z knajpianej kapeli, Wicka Tamburynka. „Zbieraj się Maniuś, pora do knajpy! Już tam o Ciebie pytają! Chcesz znowu bulić  za spóźnienie?” „Dość już mam tej chałtury, Wicek! Patrz, jak się tu poniewieramy za te psie pieniądze! Franek-ten to się urządził! Na statku do kotleta podgrywa, kasę niezłą zbiera, a Julek, na ten przykład, załapał się do orkiestry strażackiej i wygrywa tam te swoje trele na klarnecie na potańcówkach co wieczór. Oj, nędzna ta nasza dola! Może byśmy spróbowali szczęścia gdzieś za wielką wodą?”

            „Coś Ty na głowę upadł, Maniuś? Z czym do gościa? Armstronga chcesz odstawiać, czy może Marsalisa? Kto by Cię tam chciał? A mnie, to już szkoda gadać!

                                                                                  *

            Na drugi dzień znów siedział Maniuś o zmierzchu na przyzbie, rad, że tym razem nie musi się nigdzie spieszyć w ten poniedziałkowy, wolny od grania wieczór. Siedział, rozmyślając jak zwykle o znikomościach wszechświata i o tym, jak strasznie chciałby się wyrwać, choć na krótko, gdzieś dalej, zarobić trochę grosza i poprawić swój marny byt.
            Kochana moja Polska z pewnością mi wybaczy- myślał- przecież nie ucieknę od niej na zawsze! Ale jak to zrobić? Muszę coś wykombinować!
            Pogrążył się w rozmyślaniach, nie zauważywszy, że zbliża się doń jakiś elegant, o wyglądzie nobliwym i nieco staroświeckim, w kapeluszu z szerokim rondem.
            „Panie Maniuś”, zawołał, „słyszałem pana wczoraj „Pod Zdechłym Azorkiem”. Fajnie pan zaiwaniał na tej swojej trąbce! Nie chciał by pan u mnie jakiś czas popracować? Mam lokal w Chicago, nieźle prosperują. No i co pan na to?”
            Cóż za zbieg okoliczność-pomyślał Maniuś. Spadło mi to jak gwiazdka z nieba! Nie ma się co zastanawiać! Jadę!!!

                                                                                  *

Przygrywał, któryś już wieczór z rzędu, w obcej krainie, ciesząc uszy stęsknionych za krajem ojczystym Polonusów wiązankami polskich śpiewek i tańców ludowych. Przymykali ucho na fałszywe dźwięki, rozkoszując się swojską, dawno już niesłyszaną nutą. Nie skąpili mu sutych napiwków-grosz sypał się gęsto. Maniuś zaczął opływać w dostatki. A w dodatku, przy barze Lola, fertyczna blondyna przy kości, w wieku dobrze już pobalzakowskim, łypała na Mańka rozmarzonym oczkiem, wzdychając miłośnie.
 Żyć, nie umierać-myślał Maniuś. – Oto, co mi się od dawna należało!

                                                                                  *

Któregoś dnia coś mu jednak odbiło i postanowił sięgnąć wyżej. Udał się więc na przesłuchanie do… ni mniej ni więcej tylko Chicago Symphony Orchestra, nauczywszy się przedtem skrupulatnie, jak tam potrafił fragment koncertu na trąbkę Es-dur Haydna. Przyjął go sam sławny kapelmistrz polskiego pochodzenia, Artur Rodziński. Maniuś zaczął grać i naraz coś mu się w tej jego nieszczęsnej głowinie poplątało. Z trąbki poczęły się wydobywać kiksy, jeden za drugim, następnie zaś dźwięki piosneczki biesiadnej „Pije Kuba do Jakuba”. Kapelmistrz zrazu oniemiał, po czym pokiwał głową i rzekł ozięble: „przesłuchanie do kapel podwórkowych w budynku obok”, i wyszedł, zostawiając Maniusia w stanie kompletnej degrengolady psychicznej.
 Oj, cóż ja nieszczęsny teraz pocznę!- myślał. Ale się wygłupiłem! Oto nauczka dla mnie: nie sięgaj wyżej swojego nosa! A zresztą mam już tego dość: tak poniewierać się po obcych kątach, nie czuć zapachu polskich pól i lasów, nie widzieć ukochanych pejzażów…
 Panie Boże, dłużej już nie zdzierżę, ulituj się nade mną! Nie mogę już tak bez mojej Polski żyć! Pomóż mi się stąd wyrwać!

                                                                       *

Wśród tych rozpaczliwych błagań poczuł Maniuś naraz na policzku gorący jęzor, liżący go natarczywie i zawzięcie. – A cóż to znowu? Czym ja zmysły postradał?
            Ocknął się nagle i… widzi Burka tarmoszącego go za rękaw, a obok żoneczkę kochaną w barchanach, strofującą go zrzędliwym głosem: „Długo tak jeszcze będziesz kimał, obiboku? Marsz do knajpy, ty ladaco, po wypłatę!”
            O, dzięki Ci Panie za Twe hojne dary! Witaj Ojczyzno miła! – zakrzyknął uszczęśliwiony Maniuś, po czym udał się do knajpy, nucąc po drodze radośnie:
                        „Ukochany kraj, umiłowany kraj,
                        Ukochany, jedyny, nasz polski!”

                                                                       *

Z historii tej morał następujący wynika:
            Nie szukaj szczęścia daleko,
            Za siódmą górą i rzeką,
            Gdy szczęście masz tuż-tuż. AMEN.