Życie po życiu

Dla czego tu jestem, dlaczego deszcz dudni po dachu, a szare, jakby tekturowe ściany podziemia szpitala ciemnieją. Katedra to czy szpital?

Słychać przeraźliwe miauczenie mojego ukochanego kota.

Muszę dotrzeć do telefonu, ale jestem przywiązana do łóżka. Błagam o niego personel szpitalny. Uruchamia to całą serię zarówno celowych i bezsensownych gestów. Krzątanina staje się jakby walką przeciwstawnych obozów, z których jedna grupa stara się mi pomóc, druga robi wszystko, by telefon do mnie nie dotarł.

Nani miauczy już tak rozpaczliwie, że gotowa jestem wyrwać się z sieci kabli i rurek, które więżą mnie w łóżku.

Na szczęście grupie przeszkadzającej w dostarczeniu telefonu stawia tamę jakaś tajemnicza siła. Gdy chcą telefon schować, lub wydłużyć jego drogę do mojego łóżka coś zatrzymuje taką osobę jak by była w końskiej uprzęży, a naciągnięte jak guma lejce kurczą się przywracając kombinatora na prawidłową pozycję.

Telefon dzwoni; dźwięk jest nie tylko wysoki, ale i bardzo głośny, aż przewierca uszy.

Jeszcze chwila, a mam telefon w rękach. Przykładam słuchawkę do ucha, a jednocześnie widzę jak po drugie stronie Nani strąca słuchawkę z widełek. Zaczynam do niej mówić. Miauczenie ustaje.

Teraz mogę coś powiedzieć ni to do siebie ni do ludzi.

Szum deszczu ustaje. Ja, jak katarynka wielokrotnie powtarzam trzy magiczne słowa. Przerywam tylko w momencie, gdy ból ściska mnie dotkliwie za gardło. Czuję jakby ktoś zawiązywał mi na szyi sznurek, jak przy zawiązywaniu worka. Tak wygląda umieranie - przemyka mi przez myśl.

Zniecierpliwiona, uczesana w kucyki, czarnowłosa pani doktór, która przed chwilą odtańczyła z gracją raczej, niż wyuzdaniem taniec na rurze, podchodzi do mnie i żąda kategorycznie bym przestała mamrotać, gdyż wszyscy już mają tego dość. Grozi, że w przeciwnym przypadku może mnie odłączyć od aparatury podtrzymującej życie, gdyż jest anestezjologiem i ma prawo podejmować takie decyzje bez mojej zgody.

Staczamy potyczkę słowną, w której ja szermuję argumentem praw pacjenta, a pani doktór prowokuje mnie mówiąc, że jej prawa są nieograniczone; może nawet podać do publicznej wiadomości moje dane personalne.

W końcu jest mi wszystko jedno, byle tylko nie padło moje nazwisko. Dostać się do prasy, lub nie daj Boże telewizji to katastrofa! Koniec z prywatnością, a na dodatek jeszcze krok, a napełni mnie pycha, jeden z grzechów głównych…

„Przewozimy panią na oddział rehabilitacji” – donośny głos pielęgniarki sprowadza mnie na ziemię.