Ja - bohaterka codzienna

Jolanta Mirecka

Cześć kochana! Co u ciebie? Jesteś w domu? - telefon od mojej najlepszej przyjaciółki wyrwał mnie ze snu.

Nie! Nie ma mnie! Nie ma i nie będzie! Wyjechałam! Nie żyję! - wychrypiałam zaspanym głosem.

To cudownie. Będę za jakieś pół godziny. Ratunku!!! Mam doła. Musisz mi pomóc bo w łeb sobie strzelą. Zerwałam z nim - zaszlochała. W normalnym związku trzeba czasami porozmawiać! A z nim? Tylko samochody, pieniądze, interesy! Głupoty jakieś! Rozumiesz... i przerwała połączenie.

Rozumiałam.

Powlokłam się do kuchni. Moja najlepsza przyjaciółka jest zawsze głodna, a kiedy ma tego swojego doła w zasadzie je cały czas. Odgrzałam wczorajszą zupę, odsmażyłam kartofelki, pokroiłam wiejską kiełbaskę, dołożyłam słoik ogórków konserwowych. Niech ma. Ze sprzątaniem dałam sobie spokój – nie taki bałagan przeżyłyśmy razem.

Wpadła jak burza.

… on o jednym a ja o drugim. Nie rozumie mnie! Nie rozumie! No to rzuciłam w końcu dziada! Głodna jestem! Masz może coś przypadkiem?

Przypadkiem miałam.

Moja najlepsza przyjaciółka popatrzyła z rozrzewnieniem na pachnącą czosnkiem kiełbasę – ech pamiętasz tamtą kiełbasę? Ale byłyśmy wtedy dzielne. Prawdziwe bohaterki! A wracając do mojego byłego...

Jasne że pamiętam. Moja najlepsza przyjaciółka wyjadała palcami z patelni przypieczone kartofelki, zagryzała kiełbasą i rozwodziła się nad przywarami byłego, a ja pogrążyłam się we wspomnieniach...

 

Ja i ona w czerwonym samochodzie a w bagażniku on. Podjechałyśmy pod dom i kiedy w końcu udało nam się wytaskać jego bezwładne ciało z samochodu i zawlec do kuchni, miałam kompletnie dość.

Nie ruszał się. Łypnął tylko z wyrzutem przekrwionym okiem i milczał. Wytarłam okrwawione ręce i przerażonym głosem wyszeptałam do mojej najlepszej przyjaciółki:

może chociaż urżniemy mu głowę? No nie mogę, kiedy tak gapi się na mnie.

Przyjaciółka wbiła w deskę dwa ostre jak brzytwa noże.

Nie gadaj! Rozbieraj go! Łeb utniemy mu potem.

Szturchnęła mnie w bok.

No rusz że się wreszcie. Wybieraj. Większy czy mniejszy?

Żeby chociaż dała siekierę. Z dużo większym narzędziem zbrodni czuła bym się zdecydowanie lepiej. Zdesperowana chwyciłam wielki, zakrzywiony majcher i niczym bogini zemsty czekałam na dalsze instrukcje.

Do roboty! Do roboty! – podśpiewywała moja najlepsza przyjaciółka. Ostrzyła ostry do granic możliwości nóż i spoglądała na mnie spod rudej grzywy. W oczach miała jakiś dziwny błysk.

Najpierw odetniemy mu nogi, a potem pobawimy się zresztą – zasyczała jak wąż, a mnie ciarki przeszły przez skórę.

Powtórnie spojrzałam w martwe ślepia i stwierdziłam, że na trzeźwo za nic w świecie tego nie zrobię. A zrobić muszę. I to szybko. Upał taki. Zaraz zacznie się psuć.

Wyciągnęłam z lodówki butelkę ginu i tonik (nie żeby zaraz pić. Tak tylko. Profilaktycznie. Przeciwko malarii) i po drugiej szklaneczce poczułam, że mogę zaczynać.

Wbrew temu, co radziła moja najlepsza przyjaciółka, najpierw z ogromną satysfakcją odrąbałam mu ten wredny łeb.

Łup! Głucho walnął o ziemię. Zawinęłam go w plastikowy worek i upchnęłam pod zlewozmywakiem. Wrażliwa jestem taka, delikatna. Nie mogłam znieść jak patrzył z takim śmiertelnym wyrzutem.

Po kolejnej szklaneczce (zdrowie najważniejsze. Malaria to śmiertelna choroba) poczułam jedność z nożem. Sprawnie odcięłam mu nogi i poklepałam z czułością po muskularnym ramieniu. Z boków śmiesznie sterczały kikuty odciętych kończyn. Miał zaskakująco aksamitną skórę.

Ciekawe czy stosuje jakieś kremy? – głupio i bez sensu przemknęło mi przez głowę.

Zgrabnie dobrałam się do schabu i poćwiartowałam resztę. (Dolałam do szklaneczek. Wszak statystyki mówią, że na malarię mózgową umiera 80% chorych, a gin z tonikiem to takie skuteczne lekarstwo)

Uf! I po robocie. Mamy tą świnię z głowy. Z obrzydzeniem popatrzyłam na zdemolowaną kuchnię. Wszędzie stały miski napełnione czerwonym mięsem. Rozlałam resztki ginu do kryształowych szklaneczek (w koloniach Anglicy bez przerwy sączyli gin z tonikiem i dzięki temu nie chorowali, tylko czy dziś w toniku jest chinina?) poupychałam poćwiartowane zwłoki do lodówki i przystąpiłam do usuwania śladów zbrodni. Byłam z siebie dumna. Tego dnia byłam prawdziwym bohaterem! W końcu po raz pierwszy w życiu ćwiartowałam świniaka. No i w dodatku zapobiegłam malarii.

Następnego dnia przy nowej butelce ginu przystąpiłyśmy do robienia kiełbasy i peklowania szynek. Na trzeźwo nie dałybyśmy rady babrać się w tym mięsiwie i jeszcze napełniać farszem - fuj! - jakiegoś jelita.

Ale walcząc z malarią, a może nawet z cholerą byłyśmy zdolne do każdego bohaterskiego czynu.

Tak. Pamiętam tamtą kiełbasę. Tamten smak, wędzenie, próbowanie …

 

… a w dodatku chrapie! Chrapie jak lokomotywa. Wyobrażasz sobie? Ja tu śnię o księciu z bajki a on chrapie. Ordynarnie, wrednie chrapie! A pamiętasz – najlepsza przyjaciółka wyjadała łyżką zupę z gara – jak uratowałaś nam życie rosołem? O czym to ja ? A, no i tak co noc, chapie, rzęzi, sapie. Cały romantyzm diabli biorą ….

 

Wiedziałam, że do końca zupy będzie rozpamiętywać upojne noce z byłym, więc znowu pogrążyłam się we wspomnieniach o tym, jak za sprawą rosołu zastałam bohaterem dnia.

 

Długoterminowe prognozy pogody mówiły, że w najbliższym tygodniu będzie słońce i tylko słońce. Spakowaliśmy dzieci własne i cudze do samochodów i pojechaliśmy na biwak do buszu. (mieszkaliśmy wtedy w Afryce Południowej). Pełna natura, dzicz, zero cywilizacji. Zostawiliśmy samochody na farmie i po całodziennej wędrówce rozbiliśmy obóz. Siedząc przy ognisku rozkoszowaliśmy się cudowną, afrykańską nocą. Bladym świtem wyruszyliśmy na wyprawę. Całe zapasy zostały w szczelnie zasznurowanym namiocie. Po przejściu jakiegoś kilometra maja najlepsza przyjaciółka zorientowała się, że zapomniała kapelusza - bo wiecie ja bez kapelusza nie przetrwa, migreny dostanę, nos mi się opali, no i głupio tak jakoś będę wyglądać. Damą w końcu jestem a to zobowiązuje – odwróciła się na pięcie i tyle ją widzieliśmy. Życie w buszu ma swoje prawa, toczy się zdecydowanie wolniej, więc bez słowa sprzeciwu położyliśmy się w cieniu akacji i oganiając się od much, zapadliśmy w letarg. Wróciła w „mgnieniu oka” i podjęła monolog w miejscu w którym skończyła – bo wiecie, ten kapelusz kupiłam …. Nieśpiesznie wędrowaliśmy wzdłuż wąwozu. Dzieciaki jak to dzieciaki trochę marudziły, a to że gorąco, a to że daleko, ale generalnie kochały te włóczęgi.

Kiedy porządnie głodni wracaliśmy do obozu nagle powiało chłodem, zagrzmiało i skończyła się piękna pogoda. W ciągu kilkunastu minut rozpętała się nawałnica. Brnęliśmy w strugach deszczu i walczyliśmy z upiornym wiatrem. Dookoła waliły pioruny. Jednym słowem było kiepsko. W końcu dotarliśmy do obozowiska i zaniemówiliśmy z wrażenia.

O matko! Krzyknęła moja najlepsza przyjaciółka wyjmując z kieszeni kłódkę – nie zamknęłam namiotu z prowiantem! Do naszych zapasów dobrały się małpy. (Kłódka w buszu to podstawa. Jeszcze nie urodziła się taka małpa, która otworzy zapięte na kłódkę suwaki) Zjadły, zniszczyły, porozwłóczyły po buszu dosłownie wszystko. Resztę zniszczenia dokończyła ulewa. W moim, zamkniętym namiocie przetrwały suche śpiwory i jedna, jedyna kostka rosołowa. I tak ocaliłam wyprawę przed śmiercią głodową. W błocie udało nam się odnaleźć butlę gazową i rondelek. Na zewnątrz szalała burza, było zimno, mokro, przerażająco. Opatuleni w śpiwory przez całą noc popijaliśmy gorącą deszczówkę z rozpuszczonym rosołkiem. Rano zmęczeni, niewyspani ale żywi, powlekliśmy się do samochodów. Moja najlepsza przyjaciółka, brnąc po kostki w błocie szeptała - zbawczyni nasza! BOHATERKO!! Tylko dzięki tobie żyjemy. Ten nocny rosołek był najcudowniejszym posiłkiem na świecie, nektar, małmazja, cudo...

 

- ogóreczki, jak ja lubię ogóreczki. I wiesz, on nie lubi słodyczy! Jak można gardzić czekoladą? Durny taki. A masz może coś słodkiego? Bo taka jakaś niedojedzona jestem.

Wyjęłam z zamrażarki paczkę czekoladowych lodów. Sięgnęłam po miseczkę, ale dałam sobie z nią spokój, miałabym tylko więcej zmywania.

Lody mam, weź łyżkę z zupy.

O, czekoladowe - wyraziła niekłamany zachwyt przyjaciółka przysuwając sobie litrowy pojemnik - uwielbia. A on na deser tylko plasterek żółtego sera. No i jak ja mam z nim żyć kochana? Jak żyć???

Ale trudno. Mam co mam. Zrobię dzisiaj na obiad szpinak z fetą dla niego, a dla siebie goloneczkę z piwem.

Jak ja lubię sobie z tobą porozmawiać. Ty masz taki dar przekonywania. Znowu ocaliłaś mnie przed zrobieniem jakiejś głupoty.

No to pa, lecę. Muszę zdobyć świeży szpinak. Mrożonego nie jada. On zaraz wraca z pracy, a lubi gdy na niego czekam z obiadem. Domator taki. Koteczek. Pieszczoszek mój kochany. Pa kochana. Pa!

Wrzuciła puste opakowanie po lodach do śmieci i pobiegła do wrednego, kochanego, chrapiącego, czułego, byłego i obecnego od wielu lat męża.

Zabrałam się do sprzątania. Bez słowa, bez czynów, po raz kolejny uratowałam moją najlepszą przyjaciółkę. JA! BOHATERKA CODZIENNOŚCI!

Komentarze

Wzmianka o wspólnych wspomnieniach, takich jak pachnąca czosnkiem kiełbasa, dodaje tej scenie nutkę nostalgii i koleżeństwa. https://foodlewordle.io

Dodaj komentarz

Plain text

  • Znaczniki HTML niedozwolone.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.
2 + 11 =
W celu utrudnienia rozsyłania spamu przez automaty, proszę rozwiązać proste zadanie matematyczne. Dla przykładu: 2+1 daje 3.