Porwanie

Anna Marek

To był autobus miejski linii 164, wracałam do domu. Powinnam wysiąść na następnym przystanku, dlatego niespiesznie przecisnęłam się do wyjściowych drzwi i nacisnęłam przycisk, czekałam aż stanie, ale on jechał dalej. Ktoś krzyknął „Panie kierowco minął pan przystanek”. I co? I nic. Powstało zamieszanie, to już był trzeci z kolejnych przystanków, na którym nie stanął. Ludzie coraz głośniej wyrażali swoje niezadowolenie i wtedy wśród pasażerów pojawiły się trzy, chyba młode, na czarno ubrane postacie, w pośpiesznie na twarze naciągniętych kominiarkach. „Spokojnie” – powiedziała jedna z nich – „To porwanie”. „Proszę nie opuszczać swoich miejsc i przygotować się do oddania wyłączonych telefonów komórkowych”. „To żart” – krzyknął ktoś z tyłu autobusu i roześmiał się. Wtedy jeden z napastników prawdopodobnie mężczyzna, wysoki i mocno zbudowany rozdzielił parę ciosów na oślep, atakując osoby stojące najbliżej i zapadła cisza. To nieprawdopodobne, analizując potem tą sytuację, uzmysłowiłam sobie, że żaden z porywaczy nie miał broni. Autobus był już za miastem, pędził coraz szybciej, a wraz z nim zmieniające się za oknem pejzaże. Pokazały się zalesione pagórki, w oddali było widać niewielkie skupiska domów. Czasami prawie nie zmniejszając prędkości, pędziliśmy przez wsie wzbudzając popłoch wśród psów i rowerzystów. Powoli zapadała ciemność. Byliśmy zmęczeni, niektórzy spali a właściwie drzemali, inni modlili się cichutko, tkwiliśmy w odrętwieniu i przerażeniu. Nawet porywacze uspokoili się, wymieniali między sobą zwyczajne uwagi dotyczące okolicy. A ta stawała się coraz bardziej odludna. Wjechaliśmy w kotlinę niedużą i ciemną, w mroku przed nami majaczyła jakaś budowla, coś na kształt zamczyska lub średniowiecznej warowni. Z bliska straszyła okropnymi aniołami zawieszonymi nad bramą z rozpostartymi skrzydłami i boleściwymi obliczami. Wrota uchyliły się, a potem rozwarły na całą szerokość. Wjechaliśmy na dziedziniec. W mroku było widać wieżę kościoła, a dalej wynurzały się budynki przypominające dawne dworskie stajnie długie i niskie. Wszystko to robiło wrażenie dość kiepskiej makiety, ale było prawdziwe. Nasza grupka skupiona nieopodal autobusu bezwolna i drżąca czekała na to, co teraz nastąpi. Na szczęście czekał nas już tylko sen. Pośpiesznie porzucane przy pryczach damskie torebki, aktówki i laptopy były z innego świata, a my skuleni leżeliśmy na siennikach wypchanych słomą, przykryci starymi wojskowymi kocami. Zbudziło mnie słońce. Jego promienie oświetlały brudne ściany, betonową podłogę i jaskółki nawołujące się radośnie i zaglądające w gniazda przyklejone do obramowań okiennych. Przed stajnią stały stoły z desek ułożonych na drewnianych krzyżakach a na nich nasze śniadanie, lurowata kawa i chleb, a potem popędzono nas do kościoła. Tam na stopniach ołtarza przywitał nas i pobłogosławił ksiądz, jak potem się dowiedzieliśmy, Bożyk. Słuchałam w osłupieniu tego, co do nas mówił: o prawdziwej reprezentacji narodu, prawdziwej a nieskłamanej, o everymanach czyli nas porwanych, „którzy ruszą na Warszawę żeby przegnać stamtąd szatana”. O szczytnym obowiązku dawania świadectwa woli narodu. Jak zrozumiałam, to miała być raczej krucjata niż pielgrzymka. Zaczęła się msza. Organy z trudem wypychały z siebie dźwięki, kręciło mi się w głowie, myślałam o tych z nas, na których w domach czekali bliscy. Dobrotliwe słońce oświetlało nawę i łagodziło mój ból, ale czułam ogarniające mnie szaleństwo. Wtedy przez otwarte drzwi kościoła dotarły do mnie słowa: „Jesteście otoczeni, proszę usiąść na podłodze i położyć ręce na kolanach, za chwilę wkroczą służby porządkowe”. Potem okazało się, że jednak ktoś zauważył pędzący po rozdrożach miejski autobus. Ksiądz Bożek, którego szaleństwo stawało się dla kurii coraz bardziej widoczne, był obserwowany. Nie udowodniono mu jednak powiązań z pewnym radykalno-narodowym odłamem, którego liderzy zasiali taki zamęt w jego głowie. Jedynymi, postawionymi przed sądem byli porywacze – paru osiłków z gwardii przybocznej partii, których wynajęto. Oni też jednak zostali uniewinnieni, ponieważ nie mieli broni i tak naprawdę to nikomu nic się nie stało. W prasie ukazała się na poły zabawna informacja o zmianie kursu miejskiego autobusu, który dotarł aż do siedziby Zgromadzenia Rycerzy Bożka.

Komentarze

Czy to było naprawdę ? Dokąd dojechał ten autobus ?
Nie do wiary Aniu, musisz mi to opowiedzieć na żywo !

Dodaj komentarz

Plain text

  • Znaczniki HTML niedozwolone.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.
1 + 0 =
W celu utrudnienia rozsyłania spamu przez automaty, proszę rozwiązać proste zadanie matematyczne. Dla przykładu: 2+1 daje 3.