W dzień Sylwestra, temperatura w Krynicy spadła do minus osiemnastu stopni, a siarczysty mróz wywoływał raczej cierpnięcie skóry niż zachętę do wędrówki po szlakach górskich.
W kuchni krzątała się Agnieszka i pakowała do plecaka domowe pierniki, których korzenny zapach połączony z aromatem śliwkowych powideł rozchodził się po całym mieszkaniu.
Tomasz przyniósł ze spiżarki kilka słoików kiszonych ogórków, parę wiązek uwędzonej na bukowym drewnie kiełbasy wiejskiej i zaczął wkładanie tych specjałów do drugiego plecaka.
Aga nie powstrzymała się przed niepowtarzalnym zapachem, odłamała kawałek wędliny i przegryzała ją, rozkoszując się jej czosnkowo-majerankowym smakiem.     Po upchaniu żywności do plecaków, małżonkowie natłuścili sobie twarze oleistym kremem, którego woń kokosu i geranium sprawiła, że przytulili się na chwilkę do siebie, aby nasycić się delikatnym wzajemnym zapachem i ciepłem gładkiego ciała.
       Nie minęło pół godziny, jak para była już w Czarnym Potoku. Po wyjściu z samochodu założyli futrzane czapy, miękkie, wełniane szale, rękawice z szorstkiej skóry, a na plecy zarzucili plecaki z frykasami i pysznościami, które dźwigali dla gości w schronisku. Był mrok, kiedy weszli na wyboisty trakt wiodący do schroniska na Jaworzynie Krynickiej. W ciemności lasu panowała przejmująca cisza, słychać było jedynie ich przyśpieszone oddechy i sapania. Niekiedy miejscami, las był rzadszy i światło księżyca zdołało przenikać przez gałęzie i konary drzew. Dostrzec można było wówczas migocące skrzenie i połyskiwanie śniegu.
       Mieli już za sobą pierwszy etap wędrówki, kiedy to zza zakrętu wyłonił się szary las bukowo-jodłowy. Wtedy to w czerni nocy Tomasz spostrzegł w zaroślach dwa duże błyszczące ślepia, świecące zapewne światłem odbitym od jego latarki.
 - Cicho, nie ruszaj się! – szepnął Tomasz i stanowczo zatrzymał żonę, chwytając ją za rękę.
- Co się stało? - zaniepokojona z trudem wydusiła z siebie głos, gdy po lesie niosło się już echo wielokrotnych klaśnięć męża.
W tym momencie rozległ się niesamowity rumor i trzask łamanych gałęzi. Chmara byków jeleni z ogromnymi porożami, w odległości zaledwie kilku metrów pędziła przez gąszcz lasu. Słychać było potworny tupot, trzeszczenie tratowanych gałęzi, tętnienie racic dyszącej zwierzyny.
Stali jak wryci, obydwojgu serce waliło jak bęben, a Aga na dygocących nogach zaczęła nawet spazmatycznie pochlipywać, wtulając się mocno w pierś męża.
- Nie płacz, nie bój się, trafiliśmy na ostoję stada jeleni. Widzisz ponadgryzane młode pędy iglaków, rozgrzebany śnieg z krzewinkami borówek i jeżyny. Lubują się w tych samych pysznościach co i my - uspokajał Tomasz, obejmując jedną dłonią współmałżonkę, a drugą trzymał latarkę i przyświecał na żerowisko.
Wokół pachniało jałowcem i mchem, ulubionym zimowym pokarmem jeleni. Miejsce żeru, z subtelnie odgarniętym śniegiem, odkrytymi zmarzniętymi roślinkami podszycia leśnego było zgoła inne niż często spotykane buchowisko dzików, które swym wielkim ryjem przerzucają wszystko, nawet ziemię.
Agnieszce zaświtała w głowie myśl, aby jutro w Nowy Rok zaserwować w domu deser z owoców leśnych, których bukiet słodko-kwaśny z delikatnym goryczkowym posmakiem skojarzył się z borówkami, malinami i jeżynami, których krzewinki odkryły jelenie. Przypomniała sobie, jak w upalny dzień ostatniego lata zbierała owoce tych leśnych dobroci w tym właśnie miejscu, gdzie przed chwilą wydarzyła się emocjonująca przygoda.