Alina Margolis-Edelman nie mogła oderwać wzroku od srebrnej papierośnicy, leżącej na biurku męża. Tej samej, która wypadła mu z kieszeni wtedy, w czterdziestym czwartym, gdy leżał nieprzytomny na noszach. Mój Boże, to było ponad dwadzieścia lat temu – pomyślała – trzeba by ją odczyścić, choćby pastą do zębów.
- Naprawdę nie mogę inaczej – usłyszała cichy glos Marka. Siedział zamyślony  w fotelu przy oknie.
Wstała gwałtownie. Papierośnica spadła na podłogę.
- Ale ja przecież muszę wyjechać. Muszę! Dali mi dwa dni. Dwa dni!
Podeszła szybkim krokiem do męża, usiadła mu na kolanach. W jego oczach zobaczyła bezradność.
- To nie tylko o pracę chodzi. Pacjenci są wszędzie, we Francji przecież też. Chodzi o to, że ja nigdy nie czułem się bardziej Polakiem, niż teraz. Zrozum.
Przytulił ją, ale syknęła jakby z bólu i jednym szarpnięciem wyrwała się z jego ramion.
- A ja nigdy nie czułam się bardziej twoją żoną.
Szybkim krokiem podeszła do biurka, podniosła z podłogi srebrny przedmiot.
- Czy mogÄ™ zabrać ze sobÄ… twojÄ… papieroÅ›nicÄ™? To wszystko, o co ciÄ™ proszÄ™.   Â