Mam absolutną świadomość momentów kiedy pozwalałam sobie na działania pod wpływem gniewu. Zawsze kończyło się to marnie – dla mnie.
Jako nastolatka zrzuciłam z płyty kuchennej garnek z kapustą, gdyż starsza siostra powiedziała, że nie umiem jej smacznie ugotować. Wybiegłam z domu na cały dzień z postanowieniem, że nigdy tam nie wrócę. W nocy ojciec odnalazł mnie na działce ale nie dałam się przekonać do powrotu do domu, mimo panującej burzy. Dopiero spokojny nakaz powrotu ze strony matki złamał mój upór.
We wczesnej młodości, podczas rodzinnego obiadu rzuciłam w siostrę zgniecionym w gniewie kotletem mielonym w odpowiedzi na jej komentarz, że mama mnie pozwala nie jeść ziemniaków do mięsa i jarzyny, a ona musi jeść wszystko (byłam gruba, a ona chuda). Na to mama rozpłakała się, a instynktownie, na kolanach zaczęłam ją przepraszać.
Jako młoda mężatka, rzuciłam w męża pierogiem z borówkami, bo nie chciał jeść podanego obiadu mając zamiar spotkać się właśnie w porze obiadu ze znajomymi i nie uznał argumentu, że pierogi później będą fioletowe i niesmaczne. Wylądowałam, razem z nim, w szpitalu gdzie miałam szytą ranę ciętą, szkłem butelki, którą on - w rewanżu rzucił na ceramiczną podłogę kuchni, a ta stłukła się. Noc spędziliśmy, ja na łóżku szpitalnym, mąż na grze w bridża z lekarzami.
Z gniewu trzasnęłam szefowi drzwiami przed nosem, bo przeproszony za popełniony przeze mnie „nietakt” (nieparlamentarna odpowiedź, przy współpracownikach, na jego poganianie mnie w pracy) zaczął od nowa kpić ze mnie, poprawiającej w pośpiechu jego błąd w tekście przeznaczonym do publikacji. Tu efekt był pozytywny, szef unikał odtąd tego typu komentarzy wobec mnie.
Unikam odtąd gniewnych reakcji, dostrzegając często śmieszność sytuacji wywołujących we mnie gniew. To mój ratunek przed tyranią gniewu.