Z byciem dzieckiem różne sprawy wiążą się automatycznie, na przykład wiara w świętego Mikołaja. Ja wierzyłam bez zastrzeżeń. Z powodu chorowitości i posiadania babci w domu nie chodziłam do przedszkola, więc nie miał kto wyprowadzić mnie z błędu. Siostrę miałam dziewięć lat starszą i udało się jej wytłumaczyć, żeby mojej dziecinnej wiary nie zniszczyła. Przekupiono ją w bardzo prosty sposób, uczestniczyła w tajemnicy.
Mojego przekonania o prawdziwości świętego nie zakłóciły żadne dające się zauważyć podejrzane symptomy nieistnienia. W jednym roku był to mikołajowy katar, który w tym samym czasie dręczył mojego dziadka, w następnym – jego złoty płaszcz podejrzanie przypominał „wyjściowy”, „szpitalny” szlafrok mojej mamy. Gdyby na moim miejscu było bardziej podejrzliwe dziecko, już odkryłoby prawdę. Ja musiałam nauczyć się czytać.
Ze szkoły wracaliśmy z dziadkiem ulicą Karmelicką, zatrzymując się oczywiście przed co ciekawszymi wystawami. Na wystawie cukierni Gałganka wstrząśnięta przeczytałam ogłoszenie: „Wynajmę świętego Mikołaja z orszakiem”. Do dziś pamiętam, jak wpadłam do domu i od drzwi krzyczałam, że już nigdy nie uwierzę w świętego Mikołaja. Dobrze, że chociaż prezenty zostały.