8 września 2015 roku. Godzina 22.17. Dzwoni komórka. Na ekranie „Tato”. Nigdy nie dzwonił tak późno. Coś nie tak? Moja. Mama. Umarła. Moja żona spała. Czekałem aż się obudzi. Całą godzinę. A oni razem przeżyli 61 lat. Ślub brali w lipcu 1954 roku, gdy ja już byłem w drodze. W tym roku Nikita Chruszczow został I sekretarzem KPZR. Amerykanie na atolu Bikini testowali bombę wodorową. Bill Haley z grupą The Comets nagrał piosenkę „Rock Around the Clock”, uznaną za pierwszy utwór rockandrollowy. W Krakowie w Hucie im. Lenina dokonano spustu surówki, co było oficjalnym otwarciem kombinatu. Władze PRL przeprowadziły Akcję X-2. Wysiedlono 1500 zakonnic i zagrabiono 323 obiekty zakonne. Miało się zdarzyć więcej. Wyszedłem z ukrycia 1 grudnia 1954 roku. Żeby to zobaczyć. Żeby przeżyć na własnej skórze.
Życie trudno jest zrozumieć. Życiowe epizody nie układają się w logiczną całość. Nikt nie wie, tak naprawdę, co powinien czuć. Każdy zadaje te same pytania. Jak dalej żyć? W efekcie każdy jest sam na świecie.
Parę razy było ponuro i nie było z czego się śmiać. Pierwszy raz skóra ścierpła na mim ciele, gdy miałem 5 lat. Na pogrzebie babci. Mamy ojca. W ziemi dół. Po obu stronach usypane pryzmy. Drewnianą trumnę wkładają do dziury. Tato mówi coś płacząc. Łzy i ślina gulgoczą mu w gardle. Gdy zasypują trumnę, tato szarpie się. Jakby chciał skoczyć za nią. Ktoś go przytrzymuje. Władca absolutny. Najpotężniejszy facet na świecie. Supermen. Dramatycznie szlocha! Ja pięcioletni, teraz już wiem, że będzie ciężko i nie zawsze będzie do śmiechu.
Wcale się nie śmiałem przez dwa lata. A nawet więcej. Między 14-tym a 16-tym rokiem życia. Początek okresu dojrzewania. Prawie nic nie pamiętam z tych lat. Czarna dziura. Nie miałem kontroli nad sobą. Byłem zły, niegrzeczny, zbuntowany. W domu problemy. W szkole problemy. Rodzice bezsilni. Nauczyciele bezsilni. Ja bezsilny. Burza hormonów opanowała ciało i zaciemniała umysł. Wyjątkowo denny okres w życiu. Nic z niego nie wyniosłem do dzisiaj. Zero śmiechu. Wiek dojrzewania. Najbardziej ponury okres w życiu. Ciągnął się za mną jeszcze parę lat.
15 lat po ślubie. Się popsuło. Musiało psuć się już jakiś czas. Jednak przyszedł jeden dzień pełnej świadomości. To małżeństwo jest do dupy! Osobne łóżka do spania. Samotne zjadanie posiłków. Nie patrzenie sobie w oczy. Broń Boże nie dotykać się. Gdzieś przelotnie. Przy przechodzeniu z pokoju do pokoju. Robiąc herbatę w kuchni. Ubierając kurtkę w przedpokoju... Wychodzić z domu wcześnie rano. Wracać jak najpóźniej. Albo i nie wracać. Podłoga – lodowa tafla. Lodowe ściany. U sufitu wiszą sople. Cholerne igloo! Zero domowego ciepła. Nikt się nie śmieje. Byliśmy z Magdą na dnie długo. Odbiliśmy się. I zawiśliśmy gdzieś między niebem a ziemią. Bliżej ziemi. Już 37 rok razem.
24 czerwca 2011 roku. Siedzę na szpitalnym łóżku. Znalazłem się tu, bo prawie wcale już nie mogłem chodzić. Jestem po włączeniu sterydów w postaci pulsów Solu-Medrolu (łącznie 1000 mg) i po 16 mg Metypredu (dawka dzienna) z zaleceniem stopniowej redukcji dawki. Te sterydy stawiają mnie na nogi. Tylko co dalej? Ordynator przychodzi na obchód. Oczy mi wilgotnieją. Pytam się go. On tłumaczy mi spokojnie i zdecydowanie. Nie płaczę. Ale wiem, że znalazłem się na równi pochyłej i zsuwam się w dół. RZS to choroba przewlekła. Przewlekła, to eufemizm. Jest nieuleczalna. Będę ciągle zażywał leki. Codziennie będę czuł ból. Każdy dzień będę zaczynał od myślenia o stawach. Będzie pojawiać się opuchlizna dłoni i stóp. Przy zmianach pogody będzie gorzej. Jesienią i zimą będzie gorzej. Codziennie będę walczył, żeby było gorzej jak najmniej.