We wrześniu 1975 roku załoga niewielkiego zakładu mającego swoje biura na najwyższym piętrze bloku mieszkalnego przy ulicy 18 Stycznia powiększyła się o pięciu nowych pracowników, którzy właśnie ukończyli studia – byłam jednym z nich.
Niemal natychmiast zakład stał się sceną rozgrywek między „starymi” a „młodymi”. Powody? Bo ktoś się spóźnił dwie minuty do pracy a ktoś inny przyszedł za wcześnie, bo ktoś się obija a ktoś inny za bardzo się angażuje, bo referat na rocznicę wybuchu Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej był za długi, a na 22 lipca za krótki, bo pani Zosia dostała kolejna podwyżkę – wszak musi mieć lepszą podstawę do emerytury – a ktoś inny nie dostał nawet tyle, ile wynika z przepisów…
Jeszcze nie przebrzmiały echa ostatniej afery, gdy znalazłam się sam na sam z panem dyrektorem w słabo oświetlonym korytarzu. Fałszywie się uśmiechając starał się być dowcipny. Jego łysina doświetlała wnętrze i oślepiała mnie. Widziałam tylko klapy marynarki w granatowe prążki i z trudem oparłam się pokusie, aby nie chwycić za te klapy i z całej siły nie uderzyć zawartością marynarki w ścianę.
Nikt przedtem ani potem nie wzbudził we mnie tak silnej żądzy mordu…