To było tak dawno, że ledwie pamiętam. Żyliśmy w dużej grupie ciesząc się słońcem, wodą, i własną obecnością. Nie spieszyliśmy się, bo i po co…
Czasem otaczały nas dziwne stwory na dwóch łapach, przypatrywały się nam. Mówiły że jesteśmy unikalni, że mamy największe rozmiary ze wszystkich naszych pobratymców. Że dlatego nazywają nas żółwiami słoniowymi. Twierdzili, że daliśmy nazwę miejscu gdzie żyjemy – Galapagos[1].
Obcych było coraz więcej, nas było coraz mniej. Kolejno odchodziły kuzyni i kuzynki.
Długoszyjny wdał się w walkę z tym Bezzębnym z drugiej strony wyspy. Został bardzo pogryziony…
Czteropalczasty stracił dwie kończyny i pół pancerza w starciu z łódką tych stworów które po raz kolejny przypłynęły nas oglądać.
Czasem nie wiadomo było co się stało gdy przemierzając nasze ścieżki spotykaliśmy tylko puste pancerze naszych bliskich.
Moje Żyjące Wnętrze długo walczyło z przeciwnościami. Poległo nie mogąc ani przełknąć ani wypluć tego czegoś co pozostawili coraz mniej serdecznie witani przybysze. I tak zostałam sama.
 I pewnie leżałabym sobie już zawsze w cieniu opuncji, nie musząc się martwić o jedzenie i picie, gdyby nie to, że przybysze postanowili wytyczyć ścieżkę. Bo trudno im było przedzierać się przez gąszcze krzewów i traw! Wykarczowali spory kawałek gęstwiny. I znaleźli mnie.
Najpierw ogarnęła mnie wściekłość, przecież przez nich moje Żyjące Wnętrze przestało istnieć, przecież przez nich zostałam sama.
Ale kiedy mnie umyli (oj, jak przyjemnie było pozbyć się tych zeschniętych gród błota oblepiającego każdą moją tarczkę), kiedy wysuszyli, kiedy położyli na trawniku koło swojego gniazda, poczułam się jak nowo narodzona.
I teraz bardzo lubię, kiedy ktoś z nich wślizguje się do mojego wnętrza. Wtedy choć przez chwilę mogę poczuć bicie jego serca, przypomnieć sobie jak to było kiedyś, przed laty.
[1] galápago (hiszp.) – żółw słodkowodny