Poranek ostatniego dnia naszych tatrzańskich wycieczek był ponury. Chmury zasłoniły zupełnie słońce, było wilgotno, chłodno i w sumie zapowiadał się nieciekawy dzień. Trochę zmęczeni dość forsownymi wyprawami minionych dni postanowiliśmy spędzić ten dzień mniej ambitnie. Marek, mój przyjaciel, współtowarzysz i człowiek obyty z Tatrami zaproponował: Kasprowy, a potem spacer na Kalatówki i Halę Kondratową. Kasprowy miał być „zdobyty” kolejką linową z Kuźnic, a Kalatówki i Kondratowa spacerem. Gdy zbliżaliśmy się do Kuźnic trochę zaczęło się przejaśniać. Kolejka do kolejki była krótka, tylko 20 minutowa. Gdy nasz wagonik minął pierwszą podporę pojawiło się słońce, chmury rozwiał wiatr i przy doskonałej widoczności podziwialiśmy ośnieżone szczyty, zielone jeszcze doliny i przepięknie jesienią malowane drzewa.
Na szczycie zastaliśmy bezchmurne błękitne niebo, ciepło słońca, niemalże wrażenie lata a do tego przepiękne widoki. Niestety po kilku minutach tej frajdy to urokliwe miejsce stało się nagle mało przyjazne. Zaczęło mocniej wiać, chmury zakryły słońce. Uciekliśmy do kolejki i zjechaliśmy na dół.
Z Kuźnic zgodnie z planem udaliśmy się do schroniska na Hali Kondratowej. Początkowo szliśmy Drogą Brata Alberta. Szeroki i wygodny trakt doprowadził nas na Kalatówki. Tu chwilę odpoczywaliśmy w ciepłych promieniach słońca i wśród pięknych widoków a następnie wyruszyliśmy niebieskim szlakiem na Halę Kondratową. Weszliśmy w las. Było ciemno, chłodno, chwilami niesamowicie. Udzielił się nam ten smętny nastrój, spotęgowany wspomnieniem rozmowy leśników przypadkowo podsłuchanej poprzedniego wieczoru w restauracji. Siedzieli przy stoliku obok i rozmawiali o niedźwiedziach buszujących po Tatrach i pojawiających się w różnych miejscach, również w dolinach i w pobliżu szlaków turystycznych. Jakby na zamówienie po kilku minutach marszu usłyszeliśmy niski, matowy dźwięk podobny do dźwięku trąby lub rogu. Popatrzyliśmy po sobie i przyspieszyliśmy kroku. Zrobiło się jeszcze ciemniej, wyraźnie chmury znów zakryły słońce. Tajemnicze dźwięki powtórzyły się tym razem z lewej strony i jakby bliżej. Znów przyspieszyliśmy. Miny musieliśmy mieć nietęgie, podobnie jak mijająca nas rodzina z dziećmi bardzo szybko zmierzająca w stronę przeciwną. Dziwne odgłosy dochodzące do nas z coraz bliższej, jak nam się wydawało odległości, dodawały nam skrzydeł. Wreszcie zrobiło się jaśniej. Wyszliśmy na Halę Kondratową i zobaczyliśmy cel naszej wędrówki schronisko. Spokojnym krokiem, wysapując wcześniejszy wysiłek, zmierzaliśmy przez halę do niego.
Nagle z tyłu usłyszeliśmy głośny trzask. Idący przede mną Marek obrócił się. Patrzę na niego i widzę jak się zmienia z początkowo przestraszonego na zdziwionego
a następnie zachwyconego. Uśmiechnięty Marek pokazuje mi bym się obrócił. Robię to bardzo powoli i moim oczom ukazuje się wielki jeleń z rozłożystym porożem, stojący na ścieżce za nami. Jeleń zbliża się powoli. Jest piękny, porusza się majestatycznie, po królewsku. Bardzo ostrożnie uruchamiam aparat fotograficzny i robię zdjęcia. Jeleń zbacza ze ścieżki i podchodzi pod górę zboczem doliny. Na ścieżce pojawia się łania, podchodzi bardzo blisko, mija mnie i podąża za jeleniem.
To była radosna chwila. Po raz pierwszy w życiu byliśmy tak blisko dzikich, pięknych i wolnych zwierząt w ich naturalnym środowisku. Do tego jeszcze aparat fotograficzny zadziałał.
Potrzeba więcej do szczęścia?