W roku 2015 minie 140 lat funkcjonowania w Krakowie komunikacji miejskiej. W stosunku do wieku naszego miasta to niewiele, ale też dziś wielu jego mieszkańców nie jest w stanie wyobrazić sobie Krakowa bez niebieskich tramwajów czy autobusów, które na stałe wrosły w pejzaż podwawelskiego grodu bez względu na to jakie to były pojazdy – czy to omnibusy konne, które te komunikację rozpoczynały, czy konne tramwaje, w których ceny biletów tak były skalkulowane w stosunku do kosztów, że jedynym zyskiem firmy eksploatującej te pojazdy były dochody ze sprzedaży... nawozu z firmowych stajni.
Mało kto też wie, że pierwsze tramwaje elektryczne na ulice Krakowa wyjechały dokładnie w dniu prapremiery „Wesela” Wyspiańskiego, w Teatrze im. Słowackiego, a pierwsze słupy trakcyjne stawiane na Rynku krakowianie nazwali „czerwonymi szubienicami”. Że pierwsze autobusy miejskie pojawiły się w Krakowie dopiero w latach 20. XX w., a w czasie okupacji w wagonach Nur für Deutsche tramwajarze szmuglowali broń dla konspiracji, że w czasach stalinowskich tramwaje i autobusy w Krakowie przemalowano na czerwono, a tramwajami podróżowało się nawet wisząc na zewnątrz wagonu, że w latach 70. i 80. drzwi w pojazdach komunikacji miejskiej, już zamykano, ale nieraz, by to uczynić trzeba było pasażerów dosłownie upychać. Zdarzało się też, że krakowska komunikacja miejska trafiała na karty literatury, że wspomnę choćby „Moralność pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej, w której główna bohaterka opowiada, jak tu musiała walczyć z córką w tramwaju, by ta skurczyła się i można było za nią zapłacić bilet ulgowy. Mało kto bowiem pamięta, że w tamtych czasach uprawnienia do ulgi nie zależały od wieku pasażera, ale od jego... wzrostu, a konduktor miał przy swym stanowisku zaznaczoną miarkę 140 cm, do której w razie wątpliwości przystawiał pasażera.
Oczywiście to blisko już 140-letnie współżycie pracowników krakowskiej komunikacji miejskiej, zwanych powszechnie tramwajarzami i ich pasażerów nie zawsze układało się idealnie. Ci ostatni narzekali najczęściej na nieregularną jazdę kierowców i motorniczych, urządzając zazwyczaj pyskówki nie tym, którzy akurat zawinili. Tramwajarze odwdzięczali się pasażerom najróżniejszymi psikusami. Najczęściej była to niewinna kpina polegająca np. na zatrzymaniu się przed wjazdem pod wiadukt nad ul. Lubicz i poproszeniu wszystkich pasażerów pierwszego wagonu o... schylenie głów, bo „most jest zbyt niski i żeby nie było jakiegoś nieszczęścia”. Pasażerowie najczęściej i ku satysfakcji motorniczych, odruchowo pochylali głowy lub podnosili nogi „bo przejeżdżamy przez wyjątkowo głęboką kałużę”.
O ile jednak tego rodzaju dowcipy nie należały do najefektowniejszych, to zdarzały się też kawały drobiazgowo zainscenizowane. Oto ponad trzydzieści lat temu, do stojącego w godzinach szczytu, pod Pocztą Główną tramwaju podszedł niewidomy szukający białą laską wejścia do wagonu.
- To siódemka? - zwrócił się do motorniczego, a słysząc potwierdzenie dopytywał się dalej o numer pociągu na linii. - Czwarta?
- Czwarta!
- To wysiadaj pan!
Motorniczy bez słowa protestu opuścił swoje stanowisko, a miejsce za nastawnikiem zajął niewidomy. Ze swej torby wyjął czapkę tramwajarską i zaczął obmacywać korby i przyciski na pulpicie, jakby próbując nauczyć się ich układu na pamięć. Ale zdumienie pasażerów zmieniło się w przerażenie, gdy nowy motorniczy zaczął powoli zamykać przednie drzwi, prosząc jednocześnie stojących w pobliżu:
- Panowie, jak będzie zielone to powiedzcie...
Ci, którzy mieli mniej wytrzymałe nerwy rzucili się do niezamkniętych tylnich drzwi. Tylko niewielu z nich zdało sobie sprawę, że była to zwykła, choć trochę ubarwiona zmiana motorniczych.
Inny dość popularny sposób zmiany służby nosił wśród motorniczych nazwę „bohaterski pasażer”, a polegał on na tym, że zmiennik po pokazaniu się kończącemu pracę motorniczemu, siadał wśród pasażerów, a ten nadal prowadził tramwaj. Najczęściej wysiadał wówczas, gdy miał najbliżej do domu, a przede wszystkim, gdy tramwaj znajdował się między przystankami i w biegu. Oczywiście w pierwszym wagonie wybuchała panika i wówczas do akcji wkraczał „jeden z pasażerów”, który... nie tylko potrafił zatrzymać tramwaj na najbliższym przystanku, ale nawet poprowadzić go dalej, choć zazwyczaj już bez pasażerów.
O ile jednak te zmiany dokonywały się z dużą oszczędnością słów, to kierowcy autobusów miejskich robili to za to przesadnie głośno. Zdarzało się np. na nie istniejącej już dziś pętli pod dworcem kolejowym, że w wypełnionym pasażerami autobusie spotykało się dwóch kolegów z dzieciństwa, z których jeden okazywał się być kierowcą autobusu miejskiego, a doświadczenie drugiego w kierowaniu pojazdami ograniczało się do wózków akumulatorowych na dworcu, ale bardzo chciałby spróbować jak jeździ się dużym autobusem. Po kilku minutach namawiania kierowca godził się odstąpić przyjacielowi kierownicę „na jedno kółko”, a wraz z nim autobus opuszczali też wszyscy pasażerowie...
Gdy w latach 70-tych pojawiły się pierwsze nowe tramwaje 105N niektórzy motorowi w pełni wykorzystywali duże przyśpieszenie tych pojazdów nie zawsze myśląc o skutkach takiej jazdy dla pasażerów. Gdy więc po szaleńczej jeździe po ulicy Franciszkańskiej 13-ka stanęła pod Filharmonią do motorniczego podbiegła zdenerwowana kobieta krzycząc, że tak wozi się kartofle, a nie ludzi. Nie speszony niczym motorniczy pozwolił się pasażerce wykrzyczeć, po czym grzecznie spytał:
- A pani w którym wagonie jechała? W pierwszym, czy drugim?
- W drugim - przyznała zaskoczona kobieta.
- A, jak tak, to proszę z pretensjami do kolegi w tamtym wagonie, a nie do mnie...
Pasażerka grzecznie przeprosiła i udała się szukać sprawcy w drugim wagonie. Gdy zdała sobie sprawę, że została wyprowadzona w pole, wstyd jej było już drugi raz wszczynać dyskusję z bezczelnym motorniczym.
Oczywiście, jak w każdych historiach i anegdotach trudno pominąć i te z kontekstem damsko-męskim. Najstarsza anegdota pochodzi jeszcze z okresu międzywojennego, gdy Wola Duchacka i Kurdwanów były jeszcze podkrakowskimi wsiami, do których jednak jeździły już miejskie autobusy Krakowskiej Miejskiej Kolei Elektrycznej. Po jednym takim kursie na posterunek policji w Podgórzu zgłosiła się mieszkanka jednej z tych wsi skarżąc się, że została w autobusie miejskim okradziona. W trakcie składania zeznań poszkodowanej okazało się, że skradziony węzełek z pieniędzmi miała schowany w... biustonoszu.
– I nie czuła pani, że ktoś wkłada tam pani rękę? – pytał z niedowierzaniem policjant.
- Czuć, to czułam – przyznała kobiecina. – Ale myślałam, że on tak... w uczciwych zamiarach.
Cóż jednak mówić o mniej lub bardziej zainscenizowanych dowcipach, gdy samo życie bywało autorem równie zaskakujących sytuacji. Zdarzyło się np. że jeden z byłych dyrektorów MPK zdenerwowany bezczelnością swego pracownika nie tylko gwałtownie usunął go ze swego gabinetu, ale zapowiedział sekretarce, by przez pewien czas nikogo doń nie wpuszczała. Ledwo drzwi zamknęły się za zdenerwowanym szefem, gdy do sekretariatu wtargnął rozwścieczony i zakrwawiony pasażer, domagając się natychmiastowego spotkania z dyrektorem, który zatrudnia tak nieudolnych kierowców, że pasażerowie przy hamowaniu tracą zęby. Przerażona sekretarka widziała już oczyma wyobraźni skutki spotkania obu zdenerwowanych mężczyzn, więc zareagowała błyskawicznie.
- A ile zębów panu wybito?
- Trzy! - odparł zdezorientowany pasażer.
- Jak trzy, to do zastępcy proszę! - usłyszał w odpowiedzi.
Zdziwiony MPK-owskimi zwyczajami pasażer już całkiem spokojnie zapytał gdzie urzęduje ów zastępca dyrektora i bez protestów opuścił sekretariat. Zdenerwowana sekretarka też znalazła sposób na rozładowanie swych nerwów, bo gdy autor niniejszych wspomnień zapytał - od ilu to wybitych zębów przyjmuje sam dyrektor naczelny, usłyszał: - A idźże pan do cholery, bo jak ja panu wybiję, to będzie więcej niż trzy!