Znalazła się znowu w tym pokoju. Jego wygląd się zmieniał, ale w jej świadomości to był ten sam pokój i tych dwoje ludzi w nim, kobieta i mężczyzna, a właściwie chłopak, którego kochała, a teraz wstydziła się. Była stara, bezzębna z pomarszczoną, skurczoną twarzą i niechlujnie farbowanymi siwymi włosami, a mimo to zadała mu nieśmiało to absurdalne pytanie, „Co będzie z nami?”.
Usłyszała śpiew ptaków za oknem, świtało. Otworzyła oczy, lniana zasłona tłumiła promienie wschodzącego słońca. Pokój był miły i obcy, białe ściany, jasna sosnowa podłoga, parę niezbędnych prostych mebli.
Tamten taki prawdziwy, aż namacalny, odpłynął z nieodłączną parą, matką i synem, których ciała dawno obróciły się w proch. Jak to robił Chagall, że jego madonny i skrzypkowie tak wdzięcznie unosili się w powietrzu wśród obłoków, a nie szamocąc się w sennej materii opadali na nasze powieki.
Wyszła przed dom, wokół którego rozłożył się owocowy sad, a stuletnie klony okalały ślady starego wiejskiego obejścia. Nagle wzdrygnęła się, przeszyło ją ostre wilgotne powietrze. Podniosła oczy, rozejrzała się wokół, stała na chodniku w pośniegowej brei, szare kamienice powoli przecierały swoje okna niechętne zimowym promieniom brudnego słońca, a za rogiem Filharmonii znikała znajoma sylwetka dziewczyny. Rude włosy z naciągniętą głęboko na głowę wełnianą czapką, długi wojskowy płaszcz i szybki krok.
Nie miała czasu zastanawiać się nad tą nagłą zmianą miejsca i ruszyła za nią tak szybko, jak na to pozwalały jej siedemdziesięcioletnie nogi. Próbowała jednocześnie wyłowić ze wspomnień tę postać, kim jest, co ją z nią łączy.
Mimo dość szybkiego marszu ze zdziwieniem rejestrowała kątem oka przesuwające się obrazy ulicy i plant okalających stare miasto. Wydawało się jej, że miasto jeszcze niedawno wyglądało inaczej, czyste, zadbane z europejskim sznytem, teraz szła potykając się o grudy asfaltu. Dziewczyna weszła w ulicę Wiślną, mijając redakcję Tygodnika Powszechnego, zupełnie nieświadoma znaczenia tego miejsca i zalazła się na rogu Rynku. Było pusto, przechodnie przemykali skuleni, osłaniając twarze przed wiatrem, wełnianymi chustami i burymi szalikami. Z trudem nadążała za nią, tymczasem ona przecięła Rynek i koło milicyjnej budki skręciła w ulicę św. Jana do Rio, malutkiej kawiarenki z pyszną kawą i charakterystycznymi bywalcami, do których najwyraźniej również należała. We wnętrzu, mimo kłębiącego się pod sufitem papierosowego dymu unosił się pobudzający aromat. Stara kobieta wypatrzyła pod ścianą malutki stolik i usiadła tam ze swoją filiżanką, niedaleko od dziewczyny, która usadowiła się na barowym stołku, całą sylwetką zwrócona ku swojej towarzyszce w przykrótkim, króliczym futerku.
Dziewczyna opowiadała przyjaciółce, podekscytowana, a równocześnie z dystansem obserwatora, dramatyczną historię ostatnich dni, tak jak by to jej nie dotyczyło. Czy to była poza, czy wtedy jeszcze nie kochała tego chłopca i dopiero jego bezbronność, strach, które zobaczyła w szpitalu psychiatrycznym obudził w niej uczucie. A on, kruchy i dziecinny, przerażony bezdusznością i okrucieństwem miejsca, w którym się znalazł, czy manipulował jej uczuciami czy szukał pomocy.
- Chciał popełnić samobójstwo.
- Dlaczego? – ze zgrozą spytała jej towarzyszka – czy ty dla niego nic nie znaczysz?
- Odmówiono mu paszportu, nie może stąd wyjechać.
- To co, przecież cię kocha, tu można żyć.
- Ale nie on, nie wyobraża sobie tego, dla niego liczy się tylko Zachód a teraz zatrzaśnięto przed nim drzwi.
Słuchając ich rozmowy stara kobieta zrozumiała, że tu na jej oczach rozgrywa się jej własne życie. Ona? Ta, dziewczyna, właśnie teraz wkracza do pokoju, który już zawsze będzie ją prześladował w snach. To teraz zaczyna się wszystko, co ją spotka, co nada sens jej życiu. Nie mogła zmienić odwiecznej historii miłości i odrzucenia, smutku przemijania, będzie się toczyć dalej, może tylko spróbuje jak pan Chagall umieścić tych dwoje na swoim niebie.