Wstała niewyspana, machinalnie włączyła radio. Spiker czytał komunikat o ogłoszonym konkursie radiowym na opowiadanie, którego tematem mieli być bohaterowie codzienności. Parsknęła śmiechem. Wyobraźnia podsunęła jej obraz galopujących topornych postaci, żniwiarki i robotnika ściganych przez mocarnego górnika, to wszystko w slapstickowym tempie starego kina. Czyżby nasze zwyczajne życie znowu dopominało się o herosów? Czy znowu place i skwery miały zaludnić się pomnikami tych niezłomnych, pierwszych w pracy, odważnych boju i heroicznych w bólu, nawołujących nas ludzi żebyśmy szarą codzienność przekuli w marmury? Na szczęście codzienność potrafi ośmieszyć i rozbroić tę pozę i jej koturnowość.
            Bo czyż nie tak to się zdarzyło w czasach tryumfalnych pochodów pierwszomajowych w pierwszych latach po wojnie. Wtedy przez biedne i zaniedbane ryneczki małych miasteczek kroczyli obywatele ze szturmówkami, gimnastycznymi ćwiczeniami popisywała się młodzież, - wszyscy defilowali przed skleconą z desek trybuną obitą purpurą. Za nimi wlokły się wiejskie furmanki z bohaterami zwyczajnego życia, wiozące dzieła pracy ich rąk, co piękniejsze okazy flory i fauny. Stamtąd też pewnie wziął się prosiaczek, który pojawił się na drodze wujka Ignaca lekko podpitego i wesolutkiego, wracającego z uroczystości. Ogłupiały z kwikiem kluczył pomiędzy ciężarówkami, a stojący na pakach junacy ze szturmówkami rechotali wesoło. Przerażony wujek Ignac ruszył za nim w pościg, w końcu udało mu się go dopaść i uwiązać na swoim czerwonym krawacie bo tylko krawat, lub pasek podtrzymujący spodnie miał do wyboru. Zadowolony z siebie posuwał się potem poboczem drogi z prosiaczkiem, pokrzykując wesoło do mijających go demonstrantów i dopiero jakaś litościwa ręka wciągnęła ich oboje do sadu pod cienistą jabłonkę. Całe szczęście, bo były to czasy, w których z wiary i jej emblematów nie żartowano nawet mimo woli.
           Wracały do niej wspomnienia o najbliższych, tych którzy już dawno odeszli. Codzienność dzielona z nimi dawała jej tyle radości i poczucia bezpieczeństwa, ale od nich wymagała ciężkiej pracy i wielu starań, zapobiegliwości. Myślała o swoim ojcu wiejskim nauczycielu, zamkniętym przez całą długą wojnę w obozie koncentracyjnym, który potem pełen zapału rzucił się do pracy. Uczył, prowadził szkołę i chór dziecięcy, pracował w polu, w małym gospodarstwie dzierżawionym od gminy, miał pasiekę, a ule robił sam. Ale ona z tej codziennej krzątaniny przede wszystkim zapamiętała wspólne wieczorne podlewanie w ogrodzie, krzaczków pomidorów, sałaty, młodej kapusty. Szli nad rzekę on niósł wiadro ona garnuszek. W zakolu wchodził w leniwy nurt ciemnej połyskliwej rzeki, zanurzał aż po kolana bieluteńkie łydki i nabierał nagrzaną słońcem wodę. Stała na brzegu i słuchała kumkania żab, a woda i wilgotna trawa pachniały. Do dzisiaj z tym zapachem przychodzi do niej wiosna.
           Bohaterowie codzienności... to może właśnie on, pomyślała z przekorą, nielegalnie wędzący szynki i kiełbasy z naszej najpierw wykarmionej a potem - o zgrozo - zaszlachtowanej świni. W czasach obowiązkowych dostaw żywca (jeżeli ktokolwiek dzisiaj wie co to znaczy) to było ścigane przez władzę przestępstwo. Nocą, wśród krzaków bzu, za stodółką, w zrobionej własnoręcznie skrzyni rozwieszał na patykach połcie wędzonki, pęta kiełbasy i szynki. Siedział potem paląc papierosy i czekał, aż będą gotowe. Za którymś razem skończyło się to wizytą milicjanta. Ktoś doniósł. Pamiętała szepty i porozumiewawcze spojrzenia rodziców. Milicjantem był jego uczeń i donos uleciał z dymem, a kiełbasy pachniały wiśniowym drzewem, miały lekko chrupiącą skórkę i były smakowite.
           Mimo tych czułych dziecięcych wspomnień pamiętała, że były to czasy szare i smutne, karmiące się snami o tragicznej wojnie. Może dlatego wymyślono bohaterów codzienności, tamtym wojennym - na przekór. Opisywano zwyczajne ludzkie zmagania, z mniej czy bardziej dramatycznym losem, napuszonym i sztucznym językiem.
           Ciekawa była, czy nazwano by nimi dwóch ubogich studentów Akademii Sztuk Pięknych, którzy zanim rozpoczęli naukę w krakowskiej akademii ruszyli na letnią wędrówkę pieszo i bez pieniędzy. Dwukołowy wózek zapakowany ich dobytkiem, ale przede wszystkim blejtramami, płótnami i farbami ciągnął osiołek, Muffi. Malowali pejzaże, sypiali w stodołach, pracowali za nocleg i bardzo skromny posiłek, czasami głodowali. Po latach w ich wspomnieniach ta wędrówka obrosła legendą i stała się ulubioną bajką opowiadaną na dobranoc wnukowi jednego z nich.
            A kto był bohaterem mojego dzieciństwa, pomyślała, nalewając wodę do czajnika, na poranną herbatę? Nie miała wątpliwości - to był ukochany kundel Kruczek i bezimienna koza. Oboje nagle zniknęli z jej życia, wielekroć opłakani, ale dopiero po latach poznała historię tych dramatycznych, choć zwyczajnych zdarzeń. Koza, ileż w niej wyzwalała czułości, uczuć opiekuńczych! Z lekka przekrzywioną na bok głową, elegancko skubała trawkę, koniczynkę i młode, zielone pędy krzewów, z gracją stawiała swoje cienki, wytworne nóżki i to rozdzierające serce meczenie. Niestety porozumienie z nią było prawie niemożliwe - co innego z Kruczkiem. Był dużym czarno - białym kundlem z puszystym ogonem i wiecznie skołtunioną sierścią. Karmiła go ukradkiem grubymi pajdami chleba z masłem, obficie polanymi śmietaną i posypanymi cukrem. Prawdziwy czaruś i zabijaka, ulubieniec szkolnych dzieci. Wesoły, witał z entuzjazmem każdego, zawsze gotów do zabawy, miłośnik gry w dwa ognie na podwórku, które jak było trzeba spełniało rolę szkolnego boiska. Towarzysz wypraw nad rzekę i gminne błonia, gdzie pasły się wiejskie krowy. Jakież to było wyzwaniem dla nich obojga!
            Czy o jego wyjątkowości nie świadczyło chociażby jego cudowne zmartwychwstanie? Kruczek potrącony przez auto, padł martwy, niesiony przez nią w żałobnym kondukcie koleżanek, nagle ożył i z radosnym szczekaniem zeskoczył z jej rąk na wiejską drogę.
           No cóż, - pomyślała, - nie wiem, czy oni wszyscy przywołani przeze mnie z mojej pomięci mogli by być nazwani bohaterami codzienności, czy można w ogóle być bohaterem codzienności, która jest naszą zwyczajnością?
           Woda już się zagotowała. Nasypała herbatę do porcelanowego czajniczka i otworzyła balkon. Do pokoju wdarł się gwar przedszkolaków wybierających się na wycieczkę, ich śmiechy i płacz, nawoływania opiekunek, zaczął się następny dzień.