Siedziałam rozleniwiona na malutkim tarasie letniskowego domku i obserwowałam zielonego pikapa, który powoli wspinał się na przeciwległą górę aż wraz z drogą zniknął w lesie. Codziennie pojawiał się o tej samej porze u podnóża góry, której czubek z oddali wyglądał jak świąteczna kopa gęstej rzeżuchy. Nie miałam wiele pracy, jeszcze nie zaczęły się wakacje, dzieci nie przyjechały, tylko ja snułam się po domu robiąc powoli pozimowe porządki i w przerwach wygrzewając się na słońcu. Auto i jego codzienna wędrówka rozpaliły moją wyobraźnie, a może zrobiło to letnie słońce. Myślałam o tym co można w nim przewozić, było małe i niepraktyczne, skąd ten intensywny kolor, czy dla przyciągnięcia uwagi, czy odwrócenia jej od innych istotnych rzeczy. W mojej głowie zaczęła się układać kryminalna łamigłówka, choć miała ona luki, których nie potrafiłam uzupełnić. Co było celem jego podróży? Nawet jesienią kiedy opadły liście i las robił się przejrzysty, nie było widać pomiędzy pniami drzew budynków, murów pomiędzy konarami, nie sterczał komin. A jeżeli tak to może cel był ukryty pod ziemią. W mojej wyobraźni pojawiły się mroczne tunele, wiły się korytarze i rozlegał jednostajny dźwięk spadających kropel wody. Postanowiłam zacząć śledztwo od początku, a tym był zielony pikap. To właśnie w związku z nim zeszłam następnego dnia do małego miasteczka, które usadowiło się pomiędzy górami. Wydział komunikacji to będzie właściwe miejsce, w którym zasięgnę informacji o jego właścicielu, później pójdę dalej tym tropem. No cóż, płonne były to nadzieje. Miła i apetycznie wyglądająca urzędniczka tłumaczyła mi zasady utajnienia danych osobowych, dodała też, że moja nieznajomość numeru rejestracyjnego nie pomoże w znalezieniu auta mimo jego wyjątkowego wyglądu. Doradziła mi życzliwie, żebym rozglądnęła się po miasteczku, jego ulicach i przepytała ludzi. Wyszłam z ratusza na plac. Było południe, gorąco, parę bezpańskich psów wygrzewało się na słońcu, w rowach grzebały kury, nawet stoliki przed lodziarnią stały puste. No cóż, pomyślałam. To nie jest turystyczne miasteczko, ale za to swojsko i spokojnie. Tym bardziej absurdalne wydawały mi się moje nieprecyzowane podejrzenia, te wybryki wyobraźni. Ale naprawdę niewiele się działo, postanowiłam więc przejść się do podnóża góry. Droga dłużyła się, słońce przypiekało, łąki wokół pachniały ziołami i wilgotną trawą, trochę oddalona już w polu stała drewniana chałupa. Otoczona naokoło rupieciami miała z przodu ogródek z krzakami piwonii i łubinem, a przed drzwiami ławeczkę. Siedząca na niej kobieta z upodobaniem paliła papierosa. Była stara, miała na wiejską modłę zawiązaną pod brodą chusteczkę i mimo upału filcowe buty. Wglądałaby zwyczajnie gdyby nie przenikliwe spojrzenie i ten jej papieros. Przywitałam się, zagadnęłam, rozmowa toczyła się między nami niespiesznie. Byłam ostrożna a ona podejrzliwa. W pewnym momencie z rozbrajającą szczerością powiedziała mi, że nie ufa ludziom i ich nie lubi, kocha tylko zwierzęta. Spod ławeczki wyjrzał pysk czarnego podpalanego kundelka. „To Kajtek mój towarzysz”. Rozsupłała węzeł chusteczki i ją powoli zsunęła z włosów. Popatrzyła na mnie z przekornym uśmiechem i powiedziała:
„Śmieszne nakrycie jak dla mnie”. Teraz dopiero zauważyłam coś arystokratycznego w jej sposobie trzymania głowy. Zaczęła opowiadać. Przyjechała tu paręnaście lat temu, znajomi odziedziczyli wiejską chałupę drewnianą i starą położoną na obrzeżu sennego miasteczka. Od razu zdecydowała się tu zamieszkać. Była na emeryturze i od dawna myślała o tym, żeby uciec od miejsc naznaczonych rozpaczą, w których żyła. Początkowo czuła się tutaj jak na wakacjach, przyjeżdżały przyjaciółki, siedziały na leżakach, piły herbatę, czytały książki i rozmawiały. Z czasem wizyty ustały. Okolica spowszechniała, przestała zachwycać urodą bujnych traw i drzew, rozległością krajobrazu, posępną górą, u stóp której stał dom. Przestała czytać, spała i śniła fantastyczne sny. Przyplątał się mały piesek, nazwała go Kajtkiem. Latem wysiadywali przed domem obserwując toczące się z dala od nich życie. Jesienią i zimą spali, w kuchennym piecu huczał ogień, kąty zasnuwała pajęczyna, a obrazy na ścianach ciemniały od sadzy. Teraz było lato więc piłyśmy herbatę w delikatnych, zdobionych kobaltem filiżankach, które przywiozła z Moskwy. Zaprosiła mnie na sobotnie popołudnie. Odwiedzałam ją w czasie wakacji i bardzo polubiłam. Czasami grałyśmy w remika, kiedy indziej przerzucała kartki rodzinnego albumu. Lubiła pokazywać mi zdjęcie paro nastoletniej dziewczynki z dużym wilczurem. „To Dziuk” – mówiła, a to też ja i wkładała mi w dłoń fotografię z fotomontażem zalotnej panny w kostiumie kąpielowym stojącej na piance piwa w szklanym kuflu. Ze zdjęć poznałam też młodą kobietę bawiącą się na kocu z malutkim dzieckiem i młodą parę, rozdzieloną jasnowłosym chłopcem, siedzącą na ławce w parku. Zastanawiałam się, co się z nimi stało tym chłopcem i mężczyzną, bo kobietą była ona. Któregoś dnia wstąpiłam w miasteczku do biura pomocy społecznej. Byłam ciekawa, czy ktoś wie o tej starej samotnej kobiecie mieszkającej z dala od miasteczka. Nie wiedziano, nie było jej w ewidencji. Jedna z młodych pracownic zainteresowała się nią i obiecała, że do niej zaglądnie. Nasz domek tętnił życiem, dzieci, rodzina, gotowanie obiadów, wycieczki, leniuchowanie na tarasie. Coraz trudniej przychodziło mi znaleźć czas na odwiedziny Marianny, bo tak miała na imię. Prawdę mówiąc coraz mniejszą miałam na to ochotę. Czułam się winna jej samotności i pustki wokół niej. Usiłowałam się usprawiedliwić sama przed sobą, ale te radosne śmiech i wieczorne pogaduszki przy winie czasem dręczyły mnie, bo przypominały o samotnej kobiecie wyczekującej na ławeczce. Skończyły się wakacje i wróciliśmy z całą rodziną do miasta. Kiedyś na początku zimy zadzwoniła do mnie pracownica pomocy społecznej z miasteczka. Już zapomniałam, że zostawiłam w ich biurze swój numer telefonu. Chciała porozmawiać.
„Udało nam się umieścić Mariannę w całkiem przyzwoitym domu opieki” – mówiła.
„Z nastaniem jesieni baliśmy się, że puści z dymem dom i samą siebie spali. Siedziała w szlafroku z nieobecnym spojrzeniem przy piecu i ciągle dokładała drewna a mimo to drżała z zimna. Pies zniknął już wcześniej, pewnie pobiegł za suczką i już nie wrócił. Teraz ma ciepło, czysto i dbają o nią.Chciałam to komuś powiedzieć kto ją znał. Może odwiedzi ja pani?” – zapytała na koniec.
Zapisałam adres, „Dobrze” – odparłam.
Siedziała na łóżku. Pokój był smutny i nijaki, jeszcze jedno łóżko, krzesła, stolik a na nim sztuczne kwiatki w wazoniku. Była krucha i wyniosła. Nieobecna. To miejsce i inni starzy ludzie w nim budzili w niej niechęć i sprzeciw. Nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Nie wiem czy mnie pamiętała, próbowałam z nią grać w remika, specjalnie przywiozłam ze sobą karty, ale nie miała ochoty, nie bardzo zresztą już potrafiła. Wyszłam przybita, przesiąknięta odorem nieszczęścia i starości. Prószył śnieg, auta rozjeżdżały po asfalcie topniejącą szaroburą breję i wtedy przypomniałam sobie. jak tamtego lata zielony pikap codziennie wspinał się pod górę i znikał w lesie, ciekawa jestem gdzie jechał i do kogo.