No wreszcie wyjeżdżam. Wszystko załatwiłem co było do załatwienia. Samochód zapakowany. Prezenty dla Staszka zabrane. Mogę jechać. Jeszcze wczoraj rano rozważałem przełożenie terminu wyjazdu, ale Staszek nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że wszystko ma załatwione i niczego nie będzie tym razem odwoływał. Pojutrze wyjeżdżamy razem do Tajlandii na wycieczkę kupioną przez niego w niemieckim biurze podróży, za niewielkie jak na polskie ceny pieniądze. Nie dziwię się jego oburzeniu. W końcu już od trzech lat wyjeżdżamy na tę naszą wyprawę życia, która jak dotąd nie dochodziła do skutku z mojej przyczyny. Ostatnio Staszek powiedział mi, że powinienem się poważnie zastanowić nad sobą i swoim życiem, którego praktycznie nie mam. Tylko praca, sen i praca. Ma rację. Ostatnio nawet praca przestała mnie cieszyć. Po powrocie muszę coś z tym zrobić. Chyba poszukam innego zajęcia. Odnowię stare kontakty ze znajomymi, które zaniedbałem. No i dobrze. Wiem już czym zajmę się po powrocie, a teraz koniec marzeń. Zaczęło lać, jest ślisko, a do Berlina jeszcze kawał drogi. Coś za blisko jestem tego TIR-a, muszę zwolnić i zwiększyć odstęp. Co on robi, tańczy na szosie. Staje w poprzek. O Boże, nie zdążę, nie ma gdzie uciec. Nieeeeeeeeee!
Potężne uderzenie, łomot, przejmujący ból i cisza. Z oddali słychać tylko jakieś śpiewy. Idę po łące pięknej, zielonej, miękkiej, pokrytej rosą kojącą stopy. Wokół aż po horyzont błękit. Przede mną powiększająca się, migocąca biała plama, idę ku niej coraz szybciej, ogarnia mnie niewysłowione szczęście, spokój i przedziwna błogość. Nagle ból przeszywający całe ciało. Czerń, czerwień i ostre jasne światło i jakiś głos mówiący- „ No mamy go z powrotem” i pytający, czy pan mnie słyszy panie Jurku? Pewnie że słyszę do cholery, choć wolałbym nie słyszeć. Słyszę ten głos, widzę twarz pochylającą się nade mną. Nic nie rozumiem, nie pamiętam. Nie czuję rąk, ani nóg. Nie ma mnie.
O Boże, to ten TIR przede mną!