Jędrek Chowaniec z Bukowiny Tatrzańskiej bywał często w domu swojego dziadka, Andrzeja Chowańca, gdzie spędzałam wakacje. Starszy ode mnie o sześć lat, był już prawie facetem, gdy ja kończyłam pierwszą dekadę życia. Zahipnotyzował mnie jego widok w pełnym góralskim stroju w niedzielę po kościele. Te siwe oczy, słuszny wzrost, biała koszula, portki z parzenicami, kierpce i kapelusz z piórkiem. Rzeczone piórko oznaczało, że jest kawalerem, ale byłam pewna, że to stan przejściowy, ponieważ wkrótce zostanie moim mężem i ojcem czwórki naszych dzieci: dwóch dziewczynek i dwóch chłopców. I wszyscy będziemy paradowali po Wierchu Olczańskim tacy eleganccy, śwarni. A w tle panorama od Bielskich Tatr po Czerwone Wierchy.
Jędrek dorabiał sobie w lecie sprzedawaniem wielkich kretonowych, wzorzystych kapeluszy, które zaprojektowała i uszyła moja mama, plastyczka. Mama co raz to zaskakiwała nas nowymi pomysłami, mającymi zapewnić rodzinie triumfalny powrót do statusu finansowego sprzed wojny.
Jędrek opowiadał, że pewna potencjalna klientka domagała się, żeby kapelusz był koniecznie „gładki”. Mój idol wyraził ponoć zdziwienie, pytając: „A co, ten jest chropowaty?” Wprawiło mnie to w zachwyt szczery.
Inne opowieści Jędrka były równie smakowite. Na przykład o tym, jak w pierwszej klasie wracał szczęśliwy i dumny, że otrzymał „oceny” i nie peszył go wcale fakt, że były to najczęściej dwóje. Albo o tym, jak po kilku latach nauki języka rosyjskiego zapamiętał jedynie, że „lekcja” to „ypok” (słowo czytane z polska)…
Czułam, że moi bliscy nie podzielają mojego entuzjazmu. Nie rozumiałam ich pobłażliwego rozbawienia, gdy rozmawiali o moim bohaterze.
Byłam wówczas na etapie połykania Sienkiewicza. „Jędruś, ran twoich niegodnam całować” - to był cielęcy leitmotiv bukowińskich wakacji, ale skojarzenia te zachowałam dla siebie. Świat nie poznał się na moim Kmicicu, ot i co.