Kraków bez makijażu
Krakowianie wiecznie narzekają na mgły i smog unoszący się nad miastem - doprawdy trzeba niezłej wichury żeby go przegonić. Kiedyś mówiło się nawet o malaryczności tutejszego klimatu. Winne temu jest położenie miasta w niecce, przez którą przepływa, klucząc na podmokłych łąkach i bagnach Wisła. Stare odnogi koryta i dopływy małych lokalnych rzeczek , strumyków nasycają ziemię wilgocią. Dolinę okalają wzgórza niezbyt wysokie i odległe od siebie i jeszcze dzisiaj porosłe lasem. Ta okolica właśnie stanowi o niezwykłym uroku miasta. Tereny spacerowe znajdują się dosłownie w zasięgu ręki, czy lepiej mówiąc nóg wytrwałego piechura. Cóż przyjemniejszego niż podmiejskie wycieczki? Można je rozpocząć na Salwatorze przy klasztorze sióstr Norbertanek, stamtąd wspiąć się na wzgórze aleją Kasztanową i przez oba Kopce Kościuszki i Piłsudskiego dojść do Bielan. Dalej, spod klasztoru Kamedułów przejść łąkami na brzeg rzeki po przeciwnej stronie klasztoru tynieckiego. Chcę opowiedzieć o takiej właśnie wycieczce w gronie przyjaciół u schyłku lata. W tamtych czasach nie było jeszcze autostrady przecinającej rzekę i dzielącą przestrzeń łąk i pól między dwoma wzgórzami Bielańskim i Tynieckim i między dwoma klasztorami. Tej niedzieli, o której piszę szliśmy niespiesznie przez łąki, które żółciły się nawłocią, huczały nad nami pszczoły i osy zwabione słodkim zapachem. Na tyniecki brzeg przeprawiliśmy się drewnianym promem ciągnionym przez linę, razem z dziećmi i ryczącymi krowami, które z pastwisk wracały do domu. Klasztor wznosił się na skale surowy, z kawałkiem wyszczerbionego muru obronnego i południowej ściany w której straszyły puste okna. Wyglądał niczym zamczysko z powieści grozy Ann Radcliffe. Dziedziniec klasztorny był pusty. Weszliśmy przez uchylone drzwi kościoła, jeszcze mając w oczach ten dzień słońcem wyzłocony i przekroczyli granicę cienia. Oto byliśmy w mroku rozświetlonym tylko złotą łodzią ambony i smugą światła wpadającego przez okno w absydzie. Zahuczały organy i porwały nas dźwięki, trwaliśmy tak przeniesieni nagle w świat ducha, sami wobec Boga. Ale to wszystko zdarzyło się w latach osiemdziesiątych, teraz Tyniec i klasztor wyglądają inaczej. Pewnie tamto wrażenie i mój zachwyt miało w sobie młodzieńcze upodobanie do romantyczności, być może też było kalką z przeczytanych książek. A może to chęć bycia sam na sam z tym co zachwyca, bycie pierwszym człowiekiem w obliczu cudu.
Tyniec dzisiaj to miejsce bardzo przyjazne mieszczuchom. Parkingi schodzą nad samą wodę, tam gdzie kiedyś taplały się gęsi i kaczki. Obok przystań dla ryczących motorówek, ogródki z grillem. Ludzie odpoczywają na kocach rozłożonych w cieniu własnego auta, tuż nad samą rzeką. Najbardziej zmienił się klasztor. Na dziedzińcu sklepy, kawiarnia, knajpa w podziemiach a wszystko z etykietą klasztorną, świąteczny ruch, gwar. Chwaląc benedyktyńską gospodarność i zapobiegliwość zastanawiam się, czy można tam jeszcze doznać olśnienia, czy można poczuć boskie tchnienie. Potraktowano zwiedzających i modlących się jak klientów, bywalców galerii, plaż i kurortów. Zagubiło to cały urok i tajemniczość miejsca. Komercyjny makijaż zniszczył jego wyjątkowość. Gdzieś w tym wszystkim zapomniano również o mieszkańcach wsi w cieniu klasztoru.