Zjawiska paranormalne i nadprzyrodzone w moim doświadczeniu
Niektórzy tak mają
Dziwne, choć prawdziwe; to było dziecko przaśne, tłuściutkie, o policzkach czerwonych jak jabłuszka, ale dziwne - ufne i naiwne. Starczyło żeby matka opowiedziała baśń, jak to góral wygrał zakład z diabłem - czyj kamień zostanie rzucony wyżej - bo zamiast kamienia rzucił w górę skowronka, a grubasek już wierzył, że to możliwe. Wybiegł na pole, by sprawdzić czy i jemu nie uda się oszukać, ale siostrę - w podobnym konkursie. Nie mogąc złapać skowronka, rzucił kamieniem. Gdy kamień konkurentki upadł, natychmiast uradowany schylił się po następny, a jego poprzedni kamyk spadł mu na kark, oczywiście dotkliwie raniąc. Reakcją niespełna pięciolatki nie był płacz, tylko nadzieja, że następnym razem się uda. Zadziałała siła wiary w słowa. Wstydziła się jednak, że zakrwawiła futrzany kołnierz płaszczyka, przerobionego po starszej siostrze.
Punkt widzenia
To było bardzo wczesną wiosną, panowała w domu epidemia dziecięcej choroby – odry. Średnią dopadła ostatnią, ale żeby się zakończyć musiała, właśnie mnie, pogrążyć w ponad 41 stopniowej gorączce. Wszyscy patrzyli bezradnie, a ciotka zmuszała mnie do ssania cukierka z miodem, co miało w gorączce pomóc. Zmęczona tym wszystkim chciałam gdziekolwiek się schować, skulić, odejść. Pewnie siłą tego pragnienia znalazłam się w górnym rogu pokoju, i spokojnie już, patrzyłam na siebie rozgorączkowaną, leżącą w łóżku; potem straciłam przytomność. Po kilku dniach, gdy wreszcie usiadłam o własnych siłach, była już prawdziwa wiosna, z zieleniejącą trawą i ciepłem słońca, ciekawie zaglądającego do pokoju.
Już jako dorosła, powtórzyłam manewr opuszczania swojego ciała, w którym było mi bardzo niewygodnie, z powodu koszmarnego bólu, w czasie ataku kamicy nerkowej. Patrzyłam głównie na gołe, zgrabne nogi, zastanawiając się do kogo one należą, by wreszcie zdziwić się, że to ja siedzę tam na dole - zemdlałam.
Iluminacje
Mam trudności w ich opisywaniu, mój język, a i fantazja słowotwórcza są zbyt ubogie. To było w znanym mi dobrze, środowisku życzliwych lekarzy. Po trzech dniach prób wyjścia na świat przez moje dziecko, któremu nie miałam już siły pomagać, akcja jego serca nagle zaczęła słabnąć. W powstałym zamieszaniu pamiętam metalowy turkot kółek łóżka, na którym wieziono mnie, biegnąc, do sali operacyjnej i ostatnie jakie słyszałam słowa: moje „cztery” i lekarza, „ależ ona już śpi!”. Znalazłam się wewnątrz obrazu, którego centralną postacią był siedzący, stary, białowłosy mężczyzna, owinięty w jasne, luźne szaty. Stojąc/klęcząc (?) niżej, wpatrywałam się w jego jasną twarz i nieoczekiwanie uświadomiłam sobie istotę mądrości. Usłyszałam słowa: „ma pani syna”, i drugim uczuciem, które mną owładnęło, była wszechogarniająca, absolutna Miłość. Rozpłakałam się, czerpiąc to uczucie zachłannie, jakbym wiedziała, że przyjdzie mi, tylko z tego co zdołam zatrzymać, korzystać przez długie lata. Personel z lekarzem włącznie, był wzruszony; kobiety miały zapłakane oczy, a mnie nadal towarzyszyło transcendentne doznanie miłości. Tymczasem jej starcza, by żyć.
Wędrujące dobro
Było to dwa dni po Bożym Narodzeniu. W małym wiejskim kościółku, miejscowy proboszcz zaprosił małych ministrantów i kilkanaście osób dorosłych na popołudniową mszę, odprawianą w zakrystii. Chłopcy przynieśli garść siana i małą figurkę Dzieciątka; położone obok naczyń liturgicznych były jedyną ozdobą uroczystości. Nie licząc sposobu celebrowania mszy przez księdza. Było lodowate zimno, zmarzłam „na kość”; gdy doszło do „Ojcze nasz” ksiądz zaproponował, by wszyscy wzięli się za ręce. Zanim ukończyliśmy modlitwę, ciało, ręce i nogi miałam gorące, jak po wyjściu z sauny. Wokół uśmiechnięte twarze, zapewne i oni odczuli ciepło wspólnoty.
Kasztany
Początek maja. Pierwszy dzień pracy, po trzymiesięcznym pobycie w Paryżu, gdzie wiosna już w pełni i przekwitły intensywnie różowe kasztany oraz bladoróżowe kasztanowce. Wracam do domu, chwilę wcześniej padał deszcz, ale gdy wyszłam z tramwaju świeciło już słońce. Przechodząc nad jezdnią, odwróciłam się w kierunku parku i zobaczyłam kwitnące kasztany z kroplami deszczu na płatkach. Wypełniło mnie uczucie bezgranicznego piękna. Czy polskie kasztany są piękniejsze od zagranicznych?
Czarodziejka
Koniec lat czterdziestych, codzienna droga do stacji kolejowej, by dotrzeć do szkoły w Krakowie i strach spowodowany krążącymi wszędzie wspomnieniami o okrucieństwie żołnierzy w uszankach i kufajkach, pijanych gwałcicieli, poszukiwaczy alkoholu pod dowolną postacią. Jest wczesny ranek. Wychodzę z domu, w rękach mam miednicę z czystą wodą, nagle widzę dwóch mężczyzn w uszankach, wykrzykujących coś w moim kierunku. Wyganiam szybko siostrę do domu, wyrzucam lód (!) z miednicy i chronię się też w domu, przekręcając klucz w drzwiach. W oknie werandy rozwścieczone twarze żołnierzy; wywalają drzwi i podchodzą do łóżka, w którym leży ojciec, grożąc mu podcięciem szyi brzytwą, jeśli nie ma w domu alkoholu. Nagle do pokoju wchodzi matka, w szlafroczku w Japonki z parasolkami, Macha rękawami kimona, Wszystka znika, a ja, budzona przez rodziców od dłuższej chwili, uświadamiam sobie, że to tylko sen. Ten został jednak uznany za proroczy i ani ojciec nie poszedł do pracy, ani nam z siostrą nie pozwolono jechać do Krakowa. Mimo wiary w czarodziejską siłę naszej matki.