Rodzinna tajemnica
W każdej rodzinie są sprawy zawiłe, niewyjaśnione i takie, o których mówi się szeptem albo nie mówi się wcale. Ta historia ma swój początek z nastaniem XX go stulecia. Jest lato tysiąc dziewięćset pierwszego roku. W majątku moich prapradziadków na Wileńszczyźnie, na tyłach domu, za ogrodem rozciąga się sporej wielkości staw. Jeziorko, jakich wiele w tamtejszej okolicy, z rozłożystą wierzbą po środku. Okoliczni mieszkańcy łowią w nim ryby, a dzieci w zimie ślizgają się na łyżwach. Do wody nikt nie wchodzi, bo mętna od glonów, a brzegi porośnięte gęsto szuwarami. Z jednej, najbardziej dostępnej strony zbudowano drewniany pomost, gdzie zwykle cumuje się niewielką, ale porządną łódkę, której rodzina używa wyłącznie dla przyjemności. Ksawery i Aleksandra pływają nią czasem po stawie w upalne dni dla ochłody. Czasem towarzyszą im najstarsi synowie – ośmioletni Leoś i o rok młodszy Michałek. Dziewczynki, Helenka i Zosia są jeszcze za małe na takie atrakcje, wiec bawią się zwykle z nianią na brzegu, pokrzykując radośnie do rodziców. Chłopcom czasem pozwala się pływać samym, ale zawsze ktoś z brzegu ma nich na oku. Tamtego dnia pewnie było gorąco. Pewnie uprosili nianię, żeby z nimi poszła nad staw, żeby mogli popływać. Czy to z upału, czy ze zmęczenia, niania zasypia w cieniu pod drzewem, a kiedy się budzi, widzi jak pusta łódka kołysze się na tafli jeziorka. Jeszcze niczego nie podejrzewa, jeszcze myśli, że to kolejny psikus, który miał ją przestraszyć. Biega, nawołuje, w końcu zawiadamia rodzinę. Wszyscy w panice szukają chłopców. Wieczorem Ksawery i Aleksandra, oszalali ze strachu stawiają na nogi całą okolicę. Chłopcy zniknęli. Po nieprzespanej nocy od świtu szukają ich wszyscy sąsiedzi. Kolejnego dnia żandarmi przeczesują żerdziami dno jeziora. Szukają ciał. Bez skutku. Pogrążeni w rozpaczy przez wiele miesięcy nie mogą pogodzić się z myślą, że stracili synów. Nie mają nawet ich grobu.
  Mijają lata. Helena i Zofia – moja prababka, wychodzą za mąż, mają już swoje rodziny. Jest rok 1930. Ksawery wyjeżdża do Paryża w interesach, a przy okazji postanawia odwiedzić starego przyjaciela, z którym od dawna koresponduje. Początkowo wynajmuje pokój w hotelu, lecz po kilku dniach przyjaciel oferuje mu gościnę we własnym domu, nie przyjmując odmowy. Ksawery jest Paryżem oczarowany. Załatwia interesy, odwiedza muzea, chodzą na koncerty. Na jednym z nich zostaje przedstawiony znanemu marszandowi, który zaprasza dziadka wraz z przyjacielem do swego domu pod Paryżem na kolacje. Obaj panowie cieszą się na spotkanie i okazję zobaczenia prywatnej tym razem kolekcji dobrego malarstwa. Gospodarz oprowadza ich po domu, pokazuje obrazy, zabawia opowiadaniem barwnych anegdot. Są właśnie w saloniku na piętrze, patrzą na ściany gęsto pokryte kolorowymi płótnami, lecz wzrok Ksawerego przykuwa szczególnie jeden obraz, przed którym staje i nie może od niego oderwać oczu. Statyczna scena wnętrza z fotelem. Na fotelu z otwartą książką, zaczytany, siedzi chłopiec, może siedemnastoletni, za nim stoi drugi, nieco starszy, lecz bardzo do niego podobny. Dobrze ubrani, wnętrze dostatnie, zamożne i w dobrym guście. Pod Ksawerym uginają się nogi. Nie może wyksztusić słowa, a kiedy dochodzi w końcu do siebie, pyta gospodarza skąd ma ten portret i kto go namalował. Malarz nieznany - odpowiada tamten, a kupiłem go całkiem niedawno na aukcji. Bardzo go lubię. Jest tyle spokoju w tych chłopcach.