Sen
Przypominam sobie strzępy snów z przeszłości bliskiej i dalszej – zawsze przed kimś lub czymś uciekałam, spadałam z dużych wysokości, tonęłam. Pełna dynamika. Ruch i strach. Budziłam się po tym zmęczona, przerażona, ale dość szybko zapominałam szczegóły, nie analizowałam wydarzeń z dni poprzedzających te nocne biegi i loty, no i na szczęście nie były to sny prorocze. W pamięci pozostał ogólny zarys sennych majaków, jednak zbyt ogólny, żeby był godny opisania. A zadanko napisać trzeba... Ba! Tylko, co opisać, skoro nie chce się nic przyśnić? Próbuję różnych prowokacji: jeść dużo, jeść mało, pić dużo, pić mało, zasnąć późno, zasnąć „z kurami”, zmęczyć się bardziej niż zwykle, czytać kryminał, oglądać horror, przypomnieć sobie jakieś stresujące sytuacje... Nic. Żadnych efektów.
Trudno. Może się uda po weekendzie, po robotach ziemnych na działce. Zostawiłam ją „w dobrych rękach” na ponad pół roku, ale teraz pora zakasać rękawy, uporządkować, zabezpieczyć przed mrozami. Więc szybkie wieczorne przygotowanie do wyjazdu i spanko. Zasypiam i czuję, że zaczyna się coś dziać. Zaczynam śnić. Jestem na działce. Przede mną nierówna ściana zieleni. Tempo! Spieszę się! Nożyce, sznurek, sekator, tyczki, piła, taczki, kosz, wiaderka. Narzędzia w ruch. Miotam się jak szalona. Tnę, niszczę, kasuję. Pot zalewa mi oczy, na dłoniach pojawiają się pęcherze. Nikogo nie widzę. Cisza wokół przecinana tylko hałasem elektrycznych nożyc i piły. Zielonego coraz mniej. Tnę i ryczę jak bóbr. Opłakuję każdą gałązkę, każdy krzaczek i ciacham dalej w zapamiętaniu. Moja piękna, dorodna i swobodna ścianka z grabów, cisów, jodełek i cyprysów, nawet klon samosiejka znalazł dla siebie miejsce w tym rozgardiaszu... Rosły sobie samowolnie od sześciu, może siedmiu lat, z nieznanymi metrykami, darowane przez znajomych, zwożone z różnych miejsc. Była jakaś harmonia w ich pozornej niefrasobliwości, w różnym tempie wzrostu, rozmaitych odcieniach zieloności, przebarwieniach liści. Niektóre sięgały mi prawie do głowy. I co za licho mnie podkusiło, żeby je dyscyplinować?!
Dość sentymentów. Prostuję plecy, przecieram czoło i kontynuuję walkę ze słabszym. Wyżywam się w pionie i poziomie, zwężam i skracam. Nie, nie poddam się! Co zaczęłam – skończyć muszę. Teraz sekator. Wyrównać. Precyzyjnie. Cywilizacja. Koniec z samowolą. Człowiek górą. Nienawidzę się za to co robię, płaczę i tnę dalej. Konsekwentnie. Jest równiutko, króciutko, wąziutko. Regularny długi prostopadłościanik. Wysokość do pół łydki. Szerokość na stopę. Żywopłoteczek – cholera! Patrzę na swoje „dzieło”, siadam na martwych gałązkach i wpadam w popłoch. Jak mogłam to zrobić?! Dlaczego?! Czuję jak zaczyna mnie osaczać i przyduszać dziwna bura mgła smutku i żalu. Ucisk coraz mocniejszy, jakbym była w środku balona napełnianego jakimś gęstym brudnym gazem. Rozpaczliwie wymachuję rękami i jakoś udaje mi się uwolnić.
Budzę się. Jeszcze ciemno, noc. Serce łomocze opętańczo, policzki mokre od łez. Okropny sen. Na szczęście to tylko sen. Rano pojadę do moich roślinek, porozmawiam z nimi, opowiem o swoim śnie i przeproszę za tę potworną nocną zbrodnię. No i za moją długą nieobecność. Wybaczą mi chyba, bo przecież zostały w dobrych rękach.
Okazało się, że ręce były lepsze niż dobre. Moja żywa zielona ściana została uformowana w regularny żywopłotek łatwy do przekroczenia przez małe dziecko. Byłam załamana i podwójnie wystraszona, bo nie wiedziałam czy to jawa czy dalej śnię swoje zmagania. Nieprawdopodobne!
Rozglądam się bezradnie. Jest jeszcze coś. Podnoszę zostawioną butelkę ze zwiniętym liścikiem i czytam: „Witaj kochana na swej ziemi. Niezbędne cięcia pielęgnacyjne zostały wykonane na dwa tygodnie przed Twoim powrotem, żebyś mogła się nacieszyć świeżymi odrostami. Całujemy i zapraszamy na grzańca. Termin do uzgodnienia. Klucze tam gdzie zawsze. O i M”.