Sen
Stoję u stóp góry. Mam na jej szczycie umieścić kulę wielkości niedużej piłki, szarą, elastyczną, ciepłą. Toczę kulę, która za każdym krokiem powiększa się. Jest coraz cięższa, cieplejsza, lepka. Szczyt tuż, tuż. Nie daję rady. Odwracam się i uciekam. Kula za mną. Jest coraz bliżej. Budzę się przerażony i zlany potem. Jest mi zimno. Drżę. Wokół ciemno, cicho. Słyszę spokojne oddechy matki i brata. Powoli uspokajam się. Boję się zasnąć. W końcu usypiam.
I tak co noc, co kilka nocy. Nieregularnie. Zawsze tak samo. Nagle spokój. Nie przychodzi przez wiele lat. Pojawia się znów w okresie egzaminów do liceum. Towarzyszy mi przez miesiąc wakacji. I znika. Wraca ponownie na kilka tygodni przy egzaminach na studia. Potem przy magisterium. Następnie przy podjęciu pracy na uczelni. Potem przy doktoracie i po nim jeszcze kilka razy. Zawsze gdy zmieniam coś w swym życiu zawodowym.
W dzieciństwie był to koszmar. Przy kolejnych kontaktach trauma malała. Oswajałem go albo on mnie oswajał. Nie wiem. Zastanawiam się tylko, dziś z perspektywy czasu, czy nie był to przypadkiem sen determinujący, proroczy.