Solidarność
Trzecia w ciągu roku wizyta w gabinecie lekarskim ze skierowaniem do szpitala. Mariannie brak już siły. W gabinecie młoda lekarka. Sakramentalne: „Co pani dolega?” i banalne „Męczę się, nie mam siły na codzienne nawet obowiązki” niewiele wnosi, ale dziewczyna wypowiada intuicyjne: „Proszę wstać, zamknąć oczy, wyciągnąć przed siebie ręce, potem sięgnąć palcem nosa”. Łatwo powiedzieć, ręce drżą i nie mają pojęcia, gdzie ten nos, choć wcale niemały. „To proszę się rozebrać i położyć na kozetce”. Zgoda. „Pani tętnica brzuszna szaleje. Nie muszę dotykać, to widać z daleka. Zaraz dzwonię do profesora. Pani musi natychmiast znaleźć się w szpitalu”.
Zaczyna się Wielki Tydzień. W domu 15-latek – sam, już licealista, szkoła odległa od domu o parę kilometrów. Parę dni do przerwy świątecznej. Jakoś to będzie, potem może ktoś go zaprosi, a może pobyt w szpitalu nie potrwa długo. Jeden dzień na zorganizowanie zaplecza, przygotowanie się i znalezienie wsparcia. I tu zaczyna działać mechanizm prostej, spontanicznej solidarności. Zaraz jest ktoś z samochodem. Nastolatka ma odwiedzać sąsiadka, pani Henia. Zresztą, jest rozgarnięty, ale nowa szkoła… Jeszcze nie czuje się w niej dobrze. Kończy się na: „Poradzę sobie, nie martw się mama”.
W szpitalu przedświąteczna pustka, pacjenci wypisywani do domu. Zostają tylko zagrożeni utratą życia, rak płuc, wątroby, rolnik przywieziony prosto z pola. Leży w korytarzu, snuje pełnym głosem wyznania do nieobecnych kobiet swojego życia. Marianna jest wstrząśnięta, ile w jego słowach miłości do nich, każdej za coś dziękuje. Kontrast własnej codzienności z wylewem wyznań miłosnych odwraca jej uwagę od problemów, dodaje nadziei.
Pobyt w szpitalu trwał niestety ponad 3 tygodnie. W domu brak telefonu, wieczorami i to nie codziennie dzwoni za przyzwoleniem do sąsiadów, prosi o wezwanie syna. Rodzina zajęta przygotowaniami, a potem świętowaniem jakoś nie ma czasu go odwiedzić, ani zaprosić. I tak by nie poszedł, zbuntowany nawet matce zapowiedział, że nie trafi do szpitala, ale „jest dobrze”.
W pokoju Marianny codziennie jest jedna osoba spośród kolegów z pracy, przynoszą świąteczne smakołyki, pomarańcze, domowe kompoty, ploteczki i zapewnienia, że syn sobie radzi*. Pod koniec pobytu przyszedł nawet szef, profesor - zwyczajny wtedy - wyższej uczelni. Z bukiecikiem stokrotek i szczegółową informacją o ślubie współpracownicy z zespołu, w którym pracowała Marianna. Z profesorską dokładnością opisał strój i biżuterię panny młodej, na koniec stwierdzając ze zdziwieniem: „Nie zauważyłem, że pani tak zeszczuplała. Ale ważne, że wraca do zdrowia. Wszyscy czekamy niecierpliwie”.
Paradę solidarności zakończył uroczysty obiad przygotowany przez 15-latka. Kupił, na kartki – takie czasy, wołowinę z kością, niechciany przez kobiety asortyment. Przygotował pyszny rosół z dużą ilością wonnych warzyw. Podał też sztukę mięsa z ziemniakami i surówką. Oczywiście ze szpitala Mariannę przywiózł do domu były mąż jej szwagierki, taki z kategorii ludzi niechcianych.