Obława

Afryka Południowa, Secunda

21 listopada 1993 r.

Godzina 00:05 Księżyc w pełni

 

Obudziło mnie wściekłe ujadanie psów i pisk hamulców.

Zerwałam się z łóżka. Bose stopy trafiły prosto w zielone bamboszki.

 - Rany boskie! Zaczęło się. Wojna!

Chwyciłam ukryty pod otwartą Biblią pistolet i cicho jak kot podeszłam do okna. Dokładnie wiedziałam gdzie stanąć i jak uchylić firankę żeby nikt mnie nie dostrzegł.

Przed domem zatrzymały się cztery radiowozy. Wysypało się z nich kilkunastu uzbrojonych po zęby policjantów. Dowódca wydał krótką komendę i wszyscy rozbiegli się po okolicy.

- Dzięki ci Boże. To jeszcze nie wojna. To tylko obława. Szukają kogoś – wyszeptałam. - Kogo? Mordercy? Gwałciciela? Jest tylko jeden czy cała banda? A jak schował się w moim ogrodzie? Może włamał mi się do domu? Może …

Odbezpieczyłam broń – żywcem mnie nie weźmie. Ubiję drania, jak mi Bóg miły, ubiję.

W ogrodach szalały coraz bardziej rozjuszone psy.

Po kilku chwilach policjanci przyprowadzili skutego mężczyznę. Wepchnęli go do samochodu i odjechali. Został tylko dowódca. Zdjął czapkę, otarł pot z czoła, rozpiął oficerską bluzę. Spojrzał w dół i zamarł. Zamiast mundurowych spodni miał kwieciste, kolorowe bermudy. Ściągnął je szybko, przewrócił na drugą stronę, założył i z godnością odmaszerował.

Koniec atrakcji.

Odwróciłam się i już miałam wskoczyć pod kołdrę, gdy kątem oka dostrzegłam swoje odbicie w lustrze.

W księżycowej poświacie moja cieniutka koszulka była przezroczysta. Zobaczyłam rozczochraną, gołą zjawę w zielonych bamboszkach z pistoletem w ręce.

Roześmiałam się głośno. Strach minął.