Mieszka we mnie Stefan

Mieszka we mnie Stefan, a jednak długo o tym nie wiedziałam. Ujawniał się powoli, ale konsekwentnie. Właściwie pojawiał się i znikał. Pierwszy raz podczas klasówki z matematyki, mój, czyli jego głos wewnętrzny, podpowiadał mi rozwiązania. Wiedziałam, że bez jego udziału sam mój głos jest bezwartościowy.

Poczynał sobie coraz odważniej, nawet stawał mi na drodze. Gdy szłam, zaproszona na towarzyskie spotkanie - przypuszczalnie dyskusyjne i niewolne od kontrowersji, pojawił się znienacka.  Podniósł rękę, błyskawice jego oczu przeszyły mnie na wylot. Nie miałam wątpliwości, należało zawrócić.

Trafiłam kiedyś na imprezę z tangiem w roli głównej. Siedziałam, coś tam popijałam, podziwiałam kunszt tancerzy. Stanął przede mną w czarnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli. Zniewalał spojrzeniem, zapraszał. Nie tym razem! Nie poszłam z nim w tango. W sekundzie lub poza czasem  zdrajca Stefan sunął po parkiecie z piękną partnerką, przyciągał ją do siebie, obracał, zatrzymywał, wirowali  zjednoczeni z sobą i Argentyną. Mój zachwyt nie znał granic. Moje szanse umarły. Zanuciłam w duszy: „Nie będzie tanga między nami, choćby nawet cud się ziścił”.

Kilka dni temu oglądałam w telewizji ciekawy program o wszechświecie. Zaraz potem wyszłam na balkon, żeby inaczej niż zwykle popatrzeć w przestrzeń, jak mi się wydawało - kosmiczną. Ciał niebieskich brakowało, chmury szybko się przemieszczały, ale oto wśród nich, niczym jaskółka, frunął elegancki Stefan: w cylindrze i białych rękawiczkach. Zanim zniknął w przestworzach, mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Wrócił. Dalej we mnie mieszka. Stefan i ja to jedno.