Moja Polska

To były piękne wakacje 1968 roku nad Balatonem, tym węgierskim „morzem”. Z żalem żegnaliśmy naszą przemiłą gospodynię Ilu i zaopatrzeni w adres jej siostry w Budapeszcie ruszyliśmy w drogę. Zamierzaliśmy tam jeszcze spędzić kilka dni przed wyruszeniem do Polski. Po przejechaniu może dwudziestu kilometrów zobaczyliśmy samochód z polską rejestracją i stojących przy nim ludzi, którzy energicznie wymachiwali rękami w naszym kierunku. Pewnie samochód im się zepsuł - pomyśleliśmy. Gdy zatrzymaliśmy się podbiegł do nas mężczyzna i z przejęciem w głosie oznajmił, że granice są zamknięte gdyż w nocy weszły do Czechosłowacji wojska Paktu Warszawskiego, w tym polskie. Ta wiadomość nami wstrząsnęła i dalsza droga do Budapesztu upłynęła nam na rozważaniu ewentualnych zagrożeń i tego, jak się w tej sytuacji zachować. Po przyjeździe do Budapesztu postanowiliśmy przede wszystkim odwiedzić ambasadę polską aby zasięgnąć wiarogodnych informacji. Przed ambasadą kłębił się tłum Polaków, którzy podobnie jak my spędzali urlop na Węgrzech lub znaleźli się tutaj w drodze „ do” lub „z” innych krajów. Prawie każdy z nich miał bardzo pewne wiadomości co do dalszego rozwoju wypadków. Najczęściej padały słowa o trzeciej wojnie światowej. Po kilku godzinach oczekiwania wyszedł do nas pracownik ambasady, który poinformował nas, że sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie i nic pewnego nie może nam powiedzieć poza tym, że nie obowiązuje limit przy wymianie złotych na forinty, a jeśli ktoś nie ma złotówek może uzyskać zapomogę z ambasady. Oczywiście większość okupujących budynek ambasady ich nie miała. My na szczęście mieliśmy, więc pojechaliśmy do siostry Ilu Margit, gdzie zjedliśmy kolację, zostawiliśmy syna oraz synów naszej znajomej pod jej opieką, a sami wyruszyliśmy do miasta w celu zasięgnięcia języka, tym razem przed ambasadę czechosłowacką. Zdumiał nas panujący tam spokój i nieliczne grupy ludzi zatroskanych o los swoich bliskich pozostawionych w kraju. Nie dowiedzieliśmy się tam niczego, czego nie wiedzielibyśmy dotąd. Po powrocie do naszego budapesztańskiego mieszkania włączyliśmy radio i szukali wiadomości wędrując po różnych radiostacjach. W końcu trafiliśmy na wstrząsającą relację pracowników praskiego radia z tego, co działo się na ich terenie. W pewnym momencie nastąpiła cisza, co oznaczało, że radiostacja znalazła się w rękach okupantów. I tak zastał nas świt 21 sierpnia 1968 roku.

 Po pełnym obaw i niepokojów tygodniu została otwarta granica ze Związkiem Radzieckim i uruchomione połączenie kolejowe z Polską. Nasza znajoma wraz z dwoma synami postanowiła jechać, więc odprowadziliśmy ich na dworzec, gdzie rozgrywały się dantejskie sceny. Gdy tylko pociąg został podstawiony tłum ruszył w jego kierunku z okrzykami, wśród których wyróżniał się język niemiecki. Trudno było uwolnić się od niedobrych skojarzeń.

W następnym tygodniu została otwarta granica ze Słowacją w związku z czym ruszyliśmy i my w drogę do kraju. Widok dróg zoranych przez gąsienice czołgów stojących na poboczach, powywracanych i zdemolowanych znaków drogowych i nienawistne spojrzenia ludzi, których mijaliśmy po drodze sprawił, że drogę do granicy przejechaliśmy w dużym napięciu i obawie przed jakąkolwiek awarią, techniczną lub fizjologiczną, która zmusiłaby nas do opuszczenia samochodu. Kilka razy poleciały bowiem w naszym kierunku kamienie, które na szczęście nie wyrządziły nam większej szkody poza wgnieceniami w karoserii samochodu. W końcu pojawiła się granica polska a na niej autobusy oraz samochody osobowe z powybijanymi szybami, świadczące o aktach agresji ze strony Czechów jak i Słowaków.

 Przy wysiadaniu z samochodu nogi się ugięły pode mną a w oczach pojawiły się łzy. W drodze do domu zastanawiałam się nad tym, czy były to tylko łzy radości ze szczęśliwego powrotu, czy może jeszcze coś? Przejaw miłości do ojczyzny? Dlaczego myślę o niej tylko w chwilach zagrożenia? Przecież życie w Polsce w owym czasie było dalekie od ideału prawdziwej ojczyzny. Kraju, w którym każdy Polak czułby, że jest u siebie. Jedyną pociechą w trudnych chwilach było to, że inni w tym obozie mają gorzej. Tylko czy to jest pociecha?

Kolejne lata już do spokojnych nie należały. Brutalne stłumienie Praskiej Wiosny spowodowało, że stopniowo narastał opór przeciw sowieckiemu reżimowi a w drugiej połowie 1980 roku Polskę ogarniała coraz większa fala protestów i strajków.

Gdy moje życie osobiste również znalazło się na zakręcie, skorzystałam z zaproszenia znajomych z Bazylei i wyjechałam we wrześniu zatrzymując się na kilka dni w Wiedniu. Nie było to łatwe, bo aby otrzymać wizę szwajcarską musiałam użyć fortelu tłumacząc, że zły stan mojego zdrowia wymaga leczenia w Szwajcarii. Miejscem spotkań Polaków w Wiedniu był kościół na Rennwegu, gdzie w niedzielę zjeżdżali się tam rodacy, pracujący na „czarno”, aby się modlić i załatwiać interesy. To, co tam zobaczyłam napawało mnie wstydem. Austriacy przejeżdżając obok kościoła zwalniali, opuszczali szyby w samochodach i palcami pokazywali dzieciom Polaków. Dla nich stanowiło to atrakcję porównywalną, być może, z odwiedzinami w ZOO. Od koleżanki mieszkającej w Wiedniu i pełniącej funkcję tłumacza na policji usłyszałam historie świadczące bardzo źle o Polakach, którzy w owym czasie mieli gorszą opinię od tzw. Jugoli.

Po kilku dniach wsiadłam do pociągu jadącego z Wiednia do Bazylei i znalazłam się w zupełnie innym świecie. W tym świecie, gdzie w wolności i dostatku spędziłam miesiąc wśród osób stanowiących polską emigrację powojenną. Przyjrzałam się ich życiu, pozornie pozbawionemu stresu i zaczęłam tęsknić za krajem, w którym zdobycie kostki masła było wyczynem na miarę zdobycia Mount Everestu. Doszłam do wniosku, że jest we mnie jeszcze to coś, nie do końca nazwane, co każe mi wrócić do mojej polskiej biedy, bo tam dzieje się coś, co budzi nadzieję na lepszą, własnymi rękami wypracowaną przyszłość.

Teraz, gdy już od 25 lat żyję w wolnej Polsce, jestem zadowolona ze swojej decyzji o powrocie. Jestem u siebie.