W drodze...

Raz jeden w Cichym Zakątku

(tekst jest relacją z autentycznego wydarzenia)

 

Nasza droga w Cichym Zakątku to małe lub duże kółko wytyczone pobliskimi uliczkami. Spacerujemy tam kilka razy w tygodniu od czasu jak mój przyjaciel R. podźwignął się z paraliżu i stanął na nogi. Dla mnie to spacerek zbyt powolny i z lekka nużący, ale dla niego każdy krok to ogromny wysiłek. Pokonywanie schodów i nierówności chodnika to wyzwanie na miarę Orlej Perci i jedyna droga do odzyskania względnej sprawności po ciężkiej chorobie.

Jesteśmy jak Duży i Mały Kościelec, on niegdyś przewodnik tatrzański, ja zwyczajny górski łazik. Znamy się od czasów studenckich wędrówek, które połączyły nas w przyjacielskie koło przed ponad 40 laty. Jeszcze nie tak dawno to on wspierał nasze rodziny jako lekarz pediatra, imponował swoimi badaniami medycznymi, wyjazdami do Włoch.

Teraz ja lub ktoś z naszego koła pomagamy w rehabilitacji.

Również dzisiaj w jesienne popołudnie spacerujemy utartym szlakiem uliczek. R. stawia uważnie kroki, oparty z jednej strony o kulę, z drugiej lekko podtrzymywany przeze mnie.

Idziemy powoli, często przystając i kontrolując właściwą postawę. Ten rytualny spacer wykorzystuję do wspomnień i rozmów z nim. Wypytuję o jego wyjazdy na konferencje do Castel Gandolfo, o spotkania z Ojcem Świętym, o historię Fundacji Pro Humana Vitae, którą założył, o badania w zakresie immunologii.

Mijamy właśnie kolejny domek i młodego, na oko kilkunastoletniego chłopaka, który spaceruje w tę i z powrotem przed furtką. Doktor R. zna tu wszystkich i nie widzi powodu dla którego chłopak tu na coś czeka

– Jak myślisz, co on tu robi? – pyta R.

– Pewno czeka na dziewczynę, może nie chce dzwonić – szybko odpowiadam, chcąc wrócić do tematu.

– A ja myślę, że ma jakiś problem, jest jakiś dziwny… i w płaszczu , nie w kurtce ?

Zlekceważyłam tę uwagę drążąc temat wyjazdów do Włoch, ale R. przeszedł do analizy problemów dzisiejszej młodzieży: - Brak wzorców, a raczej za dużo negatywnych, brak autorytetu ojca, matki, rozchwiana osobowość, niestawianie granic i wymagań, itp. itd. Odpowiadam zdawkowo, trochę znudzona tematyką tak obecną w publikacjach i mediach. Ale dzisiaj rozmowa wyraźnie się nie klei. Kierujemy się w wąską uliczkę, w stronę domu, powoli zaczyna się zmierzchać. Wleczemy się noga za nogą, co parę metrów przystajemy.

 

Słyszymy przyśpieszone kroki. Mija nas niedawno widziany chłopak, spod kaptura nie widać jego twarzy. Wyprzedził nas o dobre kilka metrów. Nagle odwrócił się i rozchylając zamaszystym ruchem poły płaszcza wyjmuje coś, co wygląda jak rewolwer i trzymając go w obu dłoniach krzyczy:

– Pieniądze albo życie, bo strzelam!

W pierwszej chwili oniemieliśmy. Ta scena była żywcem wzięta z filmu! Ten ruch, ten płaszcz, tu, na tej pustej drodze 100 metrów od domu? I nagle oboje wybuchnęliśmy głośnym śmiechem! Słyszę jak R woła:

– Jak ja ci tym kulasem przyłożę!

A ja zupełnie zmienionym grubym głosem:

– Ale se babke i dziadka do rabunku znalazł! Taż nawet torebki nie mam. Cha, cha, cha!

Chłopak stał jeszcze przez chwile oszołomiony naszą reakcją i czmychnął. A my? Dopiero teraz poczuliśmy falę gorąca i zdenerwowania, dopiero teraz z nerwów zadrżały nam łydki.

Przecież ta nasza codzienna droga mogła być równie dobrze drogą ostatnią. Po chwili wróciła jednak duma z odniesionego zwycięstwa. Po powrocie do domu próbowaliśmy odtworzyć to wydarzenie, które przed naszymi oczami przewijało się jak sekwencje filmu. Jedno, co się w tym filmie nie zgadzało, to czas oczekiwania na „wsparcie” policji. Około 45 minut dzwoniliśmy na różne numery bezskutecznie! O naiwni!