Nocny dyżur, cisza wokoło, za oknem ciemność. Przyjęto pacjentkę w 32 tygodniu ciąży z odpływaniem wód płodowych. „Kiedy przyjdzie doktor?” – zapytała. „Jest zajęty” - odpowiedziałam, uspokajając ją. Po chwili zaczęło robić się nerwowo, pacjentka nieświadoma nieobecności lekarza, a ja musiałam podjąć decyzję. Wiedziałam, że do rana wystąpią powikłania, a lekarza nie mogłam dobudzić. Jej szkliste oczy pełne łez wysyłały do mnie prośbę: „Pomóż mi!”.
Trąbka ebonitowa do słuchania tętna płodu była niezawodna w czasach, kiedy nie było aparatury. Temperatura wzrastała, wody nabierały koloru seledynowego i tętno zwalniało. Coś się dzieje! Co robić? Są dwa wyjścia: albo zadzwonić do ordynatora, albo czekać, albo…? Zacząć działać! Znów pytanie: „Kiedy przyjdzie doktor?”. „Jest przy operacji na bloku, podał mi zlecenia na telefon…”.
Okłamałam pacjentkę i zaczęłam sama działać, pobrałam badania, wymazy, zarezerwowałam krew, założyłam cewnik, wdrożyłam dożylnie antybiotyk i podałam lek usprawniający pracę płuc maluszka. Przygotowałam do ewentualnego ciecia cesarskiego. Może ocaliłam życie dwojga istot? Ocaliłam także lekarza przed odpowiedzialnością… Czy dobrze zrobiłam?