Zapach, który do dziś pamiętam - to zapach chleba, pieczonego przez moją babcię, w prawdziwym, chlebowym piecu.
Zafascynowana, przyglądałam się temu „rytuałowi”, przycupnięta na progu izby.
- Już o świcie pojawiała się ogromna, pękata „dzieża”, w niej powstawał - najpierw zaczyn, potem - ciasto...; - odstawiano je na bok, żeby „podrosło”…
A kiedy już było gotowe, - zaczynało się jego obrabianie, formowanie w krągłe bochny, które następnie „wjeżdżały” na długiej łopacie - wprost do „rozbuchanego” ciepłem pieca…
Po długim oczekiwaniu, w powietrzu unosił się już cudowny zapach świeżego pieczywa, wypełniając „smakowitą” wonią każdy kącik małej izdebki.
- Chlebuś gotowy!
Babcia wydobywała rumiane bochenki z pieca i ostrożnie kładła je, jeden obok drugiego na lnianej serwecie; - żeby ostygły.
Wreszcie, - trzymając bochen, „przytulała” go jakby do serca, i opierając na brzuchu, - najpierw, - nabożnie kreśliła na nim nożem znak krzyża, a przeżegnawszy, dopiero zaczęła odkrawać kromki i układać je na stole…
- A jak ten chlebuś smakował!
Piętka, /- zawsze dla mnie!/, - chrupka, smakowita, ozdobiona łyżką „pulchnego” masła /ucieranego w „maślnicy”/, - do dziś wzbudza we mnie tęsknotę za czymś, czego już nie ma.., - za minionym dzieciństwem…