W polskich miastach chodniki zajęte są przez parkujące, najczęściej na całej ich szerokości, auta. Pomiędzy nimi przeciskają się rowerzyści i piesi: z wózkami, bez wózków, z dziećmi prowadzonymi za rękę lub bez. Wszyscy spoglądają na siebie z uśmiechem lub ze złością – kto komu ustąpi miejsca?
Parę dni temu szłam z Osobą Towarzyszącą chodnikiem wzdłuż ulicy Lea, na wysokości szpitala MSW. Chodnik ciasno zastawiony wąskimi i szerokimi autami. Z przeciwnej strony jechała kobieta z dzieckiem w wózku. Niestety nie mogła przejechać. Pasek chodnika zostawiony dla pieszych był zbyt wąski. Kobieta wycofała się i zjechała na jezdnię. Dobrze, że łaskawi kierowcy nie rozjechali jej i tylko trąbili pokrzykując, że jezdnia nie jest miejscem dla pieszych, a wózek chociaż ma cztery koła nie jest autem, które może jeździć po jezdni. Kobieta milczała, uśmiechała się i wędrowała jezdnią dalej.
Tak radosna, pomimo miłego towarzystwa i nareszcie ładnej wiosennej pogody, raczej nie byłam. Tym bardziej, że niewiele kroków za kobietą i jej wózkiem maszerowało dwóch rosłych mężczyzn, ubranych w czarne, wywatowane uniformy z bronią przy pasach. Szli gęsiego. Niczego nie zauważyli?
Mimo sprzeciwu Osoby Towarzyszącej, zatrzymałam ich i uprzejmie zapytałam, czy sytuacja, której byli świadkami nie zdziwiła ich? Osoby w uniformach nie zapomniały języka w buzi i usłyszałam groźne:
- Dowodzik poprosimy.
W żadnym wypadku nie była to prośba. Czyżby pomylili mnie z kierowcami zaparkowanych na chodniku aut? Roześmiałam się w głos. Dla równowagi grzecznie poprosiłam moich interlokutorów o numery służbowe. Zaniemówili, ale tylko na chwilę, bo oto do stojącej czterema kołami na chodniku dużej „miejskiej terenówki” podszedł kierowca. Natychmiast stracili zainteresowanie moją osobą i zwrócili się do niego. Nie słuchałam co działo się dalej. Była przecież piękna wiosna, obok kwitły bzy, a mnie przypomniała się bajka o kolejności dziobania.