14 grudnia 1981 roku. Mieszkam w Los Angeles od ponad roku. Pracuję w Amerykańskim Instytucie Filmowym w Holywood. Zarabiam w miarę dobrze, jestem ogólnie zadowolony. W wolnym czasie jeżdżę z przyjaciółmi, takimi jak ja emigrantami, na plażę. W weekendy imprezujemy, a w przyszłym tygodniu wybieramy się na narty do Mamouth w górach Sierra Nevada. American dream zaczyna się spełniać. Jednak z drugiej strony to tak naprawdę jeszcze nie jestem zdecydowany, czy chcę tutaj zostać na resztę życia.
Paszport jest jeszcze ważny, wiza już dawno nie, ale kto by się tym przejmował.
Żyje się tak trochę z dnia na dzień. Jest ciepło, miło i beztrosko.
Krzątam się po mieszkaniu, chyba coś tam gotuję, dzwoni telefon.
- Słyszałeś? - słyszę roztrzęsiony głos kolegi.
- Coo... słyszałem? - pytam niepewnie.
- Marshal low... znaczy stan wojenny... w Polsce... w nocy ogłosili. Włącz telewizor.
Stuk odkładanej słuchawki.
Lekko ogłupiały, włączam telewizor, przelatuję kanały.
Na wszystkich właściwie to samo. Marshal low - jak oni to tutaj nazywają - został w nocy ogłoszony w Polsce. Z ekranu płyną bieżące informacje, komentarze polityków, pierwsze wywiady z Polakami mieszkającymi w Stanach.
Patrzę, słucham i właściwie jestem całkiem spokojny. Nie bardzo wiem, a właściwie w ogóle nie wiem, co to tak naprawdę znaczy ten - stan wojenny.
Zaczynam wydzwaniać do wszystkich bliższych i dalszych znajomych. Telefony często zajęte, bo moi znajomi robią dokładnie to co ja, czyli dzwonią nawzajem do siebie.
Powoli wyłania się obraz sytuacji. Czołgi na ulicach, żołnierze przy koksownikach, setki internowanych. Próbuję się dodzwonić do rodziny w Polsce. Tak, już wiem, że telefony zostały odcięte, ale jednak próbuję, bo może się jakoś uda. Nie uda się.
W poniedziałek w pracy amerykańscy koledzy wyrażają współczucie. Niektórzy wyglądają na autentycznie poruszonych.
Po dwóch lub trzech dniach pojawiają się plotki, że w Krakowie odbyły się pierwsze uliczne egzekucje. Dopiero ta wiadomość mnie obezwładnia. Dziwne uczucie, nawet nie wściekłość tylko kompletna bezradność. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że bezpieka celowo rozpuszczała plotki tak zwane "fałszywki", żeby sterroryzować społeczeństwo. Na chwilę im się udało.
Od znajomych dowiaduję się, że szykuje się wielka manifestacja na znak protestu przeciwko stanowi wojennemu. W samym centrum miasta, na placu przed ratuszem. W sobotę. Chodzi o to, żeby przyszło jak najwięcej ludzi.
Około dziewiątej rano docieram na plac. Kilka tysięcy ludzi. W większości oczywiście Polacy ale też sporo Amerykanów. Bardzo nas podnosi na duchu widok licznych grup Węgrów, Litwinów, Czechów, Słowaków z flagami i transparentami. Nad głowami morze flag polskich, amerykańskich, transparentów „Solidarności”, haseł i karykatur Jaruzelskiego i Urbana. Śpiewamy hymn. Na trybunie pojawia się burmistrz Los Angeles bardzo popularny i lubiany czarnoskóry Tom Bradley. Przemawia krótko – popiera nas i pozdrawia. Po nim na trybunę wchodzi senator ze stanu California Barry Goldwater junior. Syn senatora, Barry Goldwatera seniora, niegdyś bardzo poważnego kandydata na prezydenta Stanów. Dopiero Goldwater daje czadu.
Atakuje bezpardonowo Sowietów, Jaruzelskiego i w ogóle komunę. Jego ostry, donośny głos podgrzewa atmosferę. Podniecenie wśród ludzi rośnie.
Robię zdjęcia. Mam w widocznym miejscu przypiętą plakietkę „Solidarności", ale niektórzy patrzą na mnie nieufnie. A może kapuś robi zdjęcia dla polskiej ambasady? Wśród Polonii nigdy tak do końca nie wiadomo kto jest kim. Na szczęście mam dużo znajomych i wymieniam z nimi pozdrowienia. To mnie chociaż trochę uwiarygadnia.
Przemieszczam się ku końcowi zgromadzonego tłumu. Kolejne przemówienia z wyrazami poparcia, śpiewy, okrzyki. Zgromadzeni są już nieźle nabuzowani.
Nagle dostrzegam dziwną sytuację. Na skraju placu, niejako na tyłach manifestacji, rozstawionych jest kilka składanych stolików a na nich książki, broszury, ulotki.
Przy stolikach i wokół nich około 20-30 osób. Trzymają transparenty z angielskimi napisami popierającymi wprowadzenie stanu wojennego, generała Jaruzelskiego i socjalizm jako taki. Mój mózg tego nie przerabia. Po prostu nie wierzę własnym oczom. Podchodzę bliżej. Okazuje się, że to Komunistyczna Partia Stanów Zjednoczonych urządziła sobie kontrdemonstrację. A co? W końcu jest demokracja i każdy może wyrazić swoje poglądy. Noo... w zasadzie tak, chociaż w tej konkretnej sytuacji okazuje się to bardzo ryzykowne.
Podnieceni manifestanci przez dłuży czas nie zauważają czy też nie przywiązują wagi do obecności amerykańskich komunistów. Jednak do czasu.
Ktoś z Polonusów orientuje się w końcu, co się dzieje na tyłach manifestacji solidarnościowej. Wiadomość o kontrdemonstracji błyskawicznie rozchodzi się wśród Polaków. Natychmiastowa mobilizacja i pospolite ruszenie ostro wkracza do akcji.
Uzmysławiam sobie, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałem latających stolików, krzeseł ani bilbordów. Nasi leją amerykańskich komunistów. Nagle jak spod ziemi wyrastają rośli dżentelmeni w eleganckich garniturach. Można powiedzieć, że w jakiś sposób kontrolują sytuację.
Jeżeli biedny amerykański komunista dostaje od naszych na przykład trzy lub cztery kopy to jest OK ale już przy kolejnym garniturowi mówią spokojnie "that's enough ...that's enough" (wystarczy, wystarczy) i łagodnie odciągają naszych. Okazuje się, że to dzielni chłopcy z FBI. Czyżby więc to był "spontan kontrolowany"?
No... oczywiście.
Stoliki i krzesełka poszły w drzazgi. Komuniści wieją w głąb ulicy. Co bardziej zapalczywi polonusi gonią ich aż do drugiego skrzyżowania. Niezapomniany widok.
Po bitwie manifestacja się kończy. Polacy w małych grupkach rozchodzą się do zaparkowanych w pobliżu samochodów. Ożywione dyskusje, komentarze, dzielenie się wrażeniami. Tłum szybko topnieje. Po chwili nie ma już nikogo. W centrum amerykańskiego miasta, życie wraca do normy.
Patrzę na ten "krajobraz po bitwie". Po chwili przyjedzie ekipa sprzątająca, pozamiata i po manifestacji nie będzie śladu. Amerykanie zajmą się swoimi sprawami.
Wracam do domu, włączam telewizor. Widomości z Polski i o Polsce gdzieś pod koniec dziennika TV. A niby dlaczego miałyby być na początku? Przecież wszędzie na świecie wybuchają rewolucje, wojny domowe i dochodzi do zamachów stanu.
Dzwonię do kolegi. Tego, który zawiadomił mnie o wprowadzeniu stanu wojennego.
- Byłeś? Tym razem ja zadaję pytanie.
- Gdzie? Odpowiada pytaniem.
- No, na manifestacji, pod ratuszem.
- A nie... wiesz... tego... właśnie mieliśmy umówiony termin... z pośrednikiem...
dom kupujemy... no... świetny deal... tanio... A jak było? Może się jutro spotkamy na plaży to nam opowiesz... co?
- Może innym razem - odpowiadam i odkładam słuchawkę.
W telewizji sport. Jutro odbędzie się najważniejszy w tym sezonie mecz bejsbolowy o mistrzostwo kraju. Grają "lejkersi", drużyna z Los Angeles. Nikt nie mówi o niczym inny tylko o tym meczu.