Opiszę zachwyt nad miejscem odwiedzonym w pewien majowy weekend. Rzecz działa się w Wygiełzowie pachnącym bzami w tamtejszym dworze z Drogini, którego historia obejmuje czasy od XVIII w. do okresu międzywojennego. Uwielbiam dwory. Ich dostojną, wytworną ciszę, choć każdy kąt coś opowiada. Tu zdjęcia właścicieli, ich rodziny i gości, którzy przeżywali szczęśliwe chwile zatrzymane w kadrze, ówdzie kapelusz pani domu niedbale porzucony na krześle, jej szal zawieszony na oparciu. Nieopodal kosz na kwiaty, z którym wychodziła do ogrodu. Potem misternie, niespiesznie układała je w wazonach. Pachniały oszałamiająco ciesząc oczy domowników. Balowe rękawiczki zostawione na komodzie, noszące ślady jej drobnych, ruchliwych dłoni. I te tajemnicze opowieści alkowy... Pod oknem biedermeierowskie tremo , w którym widzę odbicie dziewczyny w spodniach, adidasach i kurtce z goretexu. Fe, co za niemiły widok. Z jakiej epoki trafiła w te wnętrza? To ja, nieumiejąca pogodzić się z czasami, w jakich przyszło mi żyć. Z pędem, bylejakością, brakiem kultury i elegancji, powierzchownością. Zawsze w takich miejscach ogarnia mnie uczucie, że do współczesności trafiłam przypadkiem, niechcianie. Naprawdę szczęśliwa czuję się wtedy, gdy odwiedzam miejsca stare, stylowe. Tam mam silne odczucie, że to jest moje miejsce. To chyba geny przodków dają o sobie znać tak silnie. Przy wyjściu ogarnia mnie smutna refleksja. Człowiek jest najwyższą formą istnienia, a przemija tak szybko, podczas gdy bezduszne choć piękne przedmioty trwają przez wieki.