Mówiąc prawdę ostatnio prawie nie myślę co było, kiedy byłam mała. Żyję dniem dzisiejszym, a wszystko dzieje się tak szybko dookoła, że nie mam czasu na takie wspomnienia. Spróbuję więc teraz, tak spontanicznie napisać to co mi na myśl przychodzi; miałam pięć lat, mieszkaliśmy na przedmieściu Krakowa nad rzeczką zwaną Młynówką. Razem z młodszym bratem chodziliśmy do przedszkola prowadzonego przez zakonnice (bardzo bałam się siostry Róży). Właśnie w tym przedszkolu były jakieś uroczystości i mama ubrała nas pięknie. Ja miałam białą sukienkę w czerwone paseczki ze wstawionymi białymi fałdkami, śliczne białe skarpeteczki i buciki też białe (choć szmaciane, czyszczone pastą do zębów), no i oczywiście we włosach duże białe kokardy. Mój brat nosił granatowe ubranko (takie krótkie spodenki przypinane guziczkami do koszulki), z białym kołnierzykiem i białe buciki. Tak wystrojeni trzymając się za ręce szliśmy rano boczną dróżką do przedszkola, a mama podążała za nami. Dochodziliśmy do małego mostku nad rzeczką, gdy mój brat przechylił się nagle i pociągając mnie wpadliśmy razem, nie wiedzieć kiedy do tej rzeczki. Po wydrapaniu się na brzeg przedstawialiśmy obraz nędzy i rozpaczy, piękne ubranka były całkowicie pokryte jakimś mułem i brudem, nie poszliśmy do przedszkola. Mama cieszyła się, że nam się nic nie stało, a ja przepłakałam pół dnia, łkając że siostra Róża na pewno powie, że nie potrafiłam nauczyć się wierszyka, który miałam powiedzieć w przedszkolu.