Zodiak

Ryby

Józef Czechowicz – polski poeta awangardowy dwudziestolecia międzywojennego, członek i jeden z założycieli grupy poetyckiej "Reflektor", w latach 30. skupił wokół siebie pokaźne grono młodych poetów zaliczanych do II Awangardy. Urodził się 15 marca 1903 r., w suterenie nieistniejącej już kamienicy przy ul. Kapucyńskiej  w centrum Lublina. Zginął na sąsiedniej ulicy 9 września 1939 r. w czasie bombardowania Lublina przez Niemców. Zaliczany do najwybitniejszych poetów dwudziestolecia międzywojennego. W jego poezji sielankowe opisy wsi i prowincji w miarę zbliżania się wojny ustępowały elementom katastrofizmu. Najsłynniejsze tomiki poetyckie Czechowicza to "Kamień" (1927), "Ballada z tamtej strony" (1932), "Nic więcej" (1936), "Nuta człowiecza" (1939).

 

Poetę wspomina aktor Tadeusz Białoszczyński (1899-1979):

Nigdy nie zetknąłem się z Józefem Czechowiczem osobiście i znajomość nasza ograniczała się do bardzo wprawdzie bliskiego, ale zarazem bardzo abstrakcyjnego kontaktu, jaki wytwarza się w teatrze między aktorem a nie znanym mu często ani z widzenia, ani ze słyszenia autorem sztuki, w której powierzono mu odpowiedzialną rolę.

… w lutym 1939 roku w Teatrze Nowym, mieszczącym się w dawnych salach redutowych Teatru Wielkiego przy Placu Teatralnym, odbyła się z inicjatywy Wilama Horzycy i w jego inscenizacji,
a w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza premiera „Wieczoru jednoaktówek”, na który złożyły się: Miłość czysta u kąpieli morskich - Norwida, Odwiedziny o zmroku - Tadeusza Rittnera i Czasu jutrzennego - Józefa Czechowicza. W „Wieczorze jednoaktówek” Wilam Horzyca połączył trzy epoki, trzy pokolenia dramaturgii polskiej i powierzył reprezentowanie tych pokoleń wielkiemu Norwidowi, znakomitemu Rittnerowi i debiutującemu na scenie Czechowiczowi. Wszyscy ludzie teatru wiedzieli o fanatycznym kulcie, jaki Horzyca żywił dla Norwida. Jak wiadomo, pozostał temu kultowi wierny do końca życia. A więc zestawienie w jednym programie teatralnym utworu Czechowicza z utworem Norwida świadczy o wysokiej randze, jaką przyznawał młodemu  lubelskiemu poecie wybitny krytyk literacki i inscenizator.

Los zrządził, że kierownictwo Teatru Nowego powierzyło główną rolę męską, rolę Jana, w sztuce Józefa Czechowicza Czasu jutrzennego niżej podpisanemu. Minęło już od owego lutego 1939 roku ponad trzydzieści lat i trudno by mi było wskazać w pamięci wrażenia i odczucia związane z przebiegiem przygotowań do scenicznej realizacji utworu młodego poety. Pamiętam jednak dobrze, że niesamowita poetyka, że pełne grozy wizjonerstwo, że niepokojąca zagadkowość autorskiego teksu wywołała w nas,

aktorach, przejmujące skojarzenia. Nie wszystko – co tu ukrywać? – rozumiejąc do końca w tym

świadomie nie dopowiadającym myśli utworze, wyczuwaliśmy w nim jakieś złowróżbne

zapowiedzi, które jakże szybko miały ze słów stać się ciałem.

Gdybym chciał w najwulgarniejszym skrócie podać odebraną przeze mnie wówczas i przechowywaną
w pamięci treść Czasu jutrzennego, powiedziałbym, że autor przedstawia parę młodych, kochających się, spodziewających się narodzin dziecka, spragnionych szczęścia ludzi, których otacza świat pełen narastającej grozy. Zagraża im przeszłość i przyszłość, przyroda i ludzie, jawa i sen, wiadome i niewiadome, ale przede wszystkim zagraża im wojna. Pozwolę sobie raz jeszcze przypomnieć datę premiery: 4 II 1939. Jest już po Anschlussie, po Monachium, po zagarnięciu przez Hitlera Sudetów i w przededniu wkroczenia hitlerowskich wojsk do Pragi. Wprawdzie my, Polacy, usiłujemy się jeszcze łudzić. Wierzymy, że burza zatrzyma się u polskich granic i nie ośmieli się ich przekroczyć. Ale pod optymistycznymi złudzeniami czai się ściskający serca niepokój. A tu każda z pięciu odsłon sztuki Czechowicza kończy się zagadkową zapowiedzią: „Zaczyna się...” I tylko w jednym wypadku autor nadaje tej wypowiedzi ton optymistyczny. Gdybyż na tym się skończyło! Ale ze sceny padają słowa nie kryjące w sobie nic zagadkowego, słowa jednoznaczne:- Będzie wojna...  - Obłoki wypchane samolotami lecą nisko...  - Strach przedśmiertny...

- Ach, będą padali, będą padali!...  - O! o! bomby lecą...  - Już po katedrze!... - Padają, padają, dzielni i tchórzliwi...

Kiedy w sztuce Czechowicza padły słowa o lecących bombach, o ginących ludziach i walących

się budowlach, ani widzowie na Sali, ani aktorzy na scenie nie mogli przypuszczać, że za niecałe

siedem miesięcy okrutna wizja autora spełni się tak dosłownie i że niewiele później jedna z  lecących z obłoków bomb ugodzi śmiertelnie poetę-wizjonera, kładąc kres jego tak wiele obiecującej twórczości.