Anne-Marie, którą poznałam podczas pobytu w Szampanii co 2 tygodnie w czwartki rano wyjeżdżała pociągiem z Vitry-leFrançois do Paryża. Te czwartki były dla niej bardzo ważne, naznaczały ciąg szarych, podobnych do siebie dni barwnym punktem. Przed każdym wyjazdem już w poprzedzający czwartek wieczór poświęcała na przygotowania pakując wszystkie potrzebne w podróży rzeczy do specjalnej torebki, nieco większej od tej, której używała na co dzień. Ze względu na swoje gabaryty, torba ta nazywana była vache parisienne - paryska krowa. Jej przeznaczenie było ściśle określone, była używana wyłącznie w paryskie czwartki. O świcie Anne-Marie wyruszała na dworzec, wieczorem wracała zmęczona, ale naładowana pozytywną energią. Mówiła wówczas: C’est toujours la fête quand on arrive à Paris – Każda wizyta w Paryżu jest świętem. Nie przypuszczałam wówczas, że ten mechanizm tak bardzo mi się udzieli.
Moim świętem jest wyjazd do Krakowa. Ilekroć wyjeżdżam towarzyszy mi szczególny nastrój. Tak było zawsze. Na szczęście odległość nie przekraczająca 100 km nie jest poważną barierą, mogę sobie świętować dosyć często. Nawet w czasach, kiedy tylko pociągi z Katowic przepełnione i często opóźnione dawały możliwość fizycznego kontaktu z Krakowem, po odbyciu tej podróży i opuszczeniu krakowskiego dworca zbliżając się do ulicy Floriańskiej czułam, jak zaczyna się kilkugodzinne świętowanie. Mijając Barbakan, potem Jamę Michalika docierałam na Rynek, gdzie następowało totalne delektowanie się krakowską atmosferą. Oczywiście zazwyczaj wiązało się z koniecznością załatwienia jakiejś sprawy, niekiedy wystarczył pretekst. Jeśli towarzyszyła mi moja przyjaciółka Maryla, która podczas studiów przez 5 lat tutaj mieszkała, oczekiwałam, że zorganizuje nam te magiczne godziny perfekcyjnie, przecież znała Kraków jak własną kieszeń. Odwiedzałyśmy więc jej ulubione miejsca, była obowiązkowo kawa w Rio, czasem też w Noworolu, śniadanie lub obiad w Hawełce. Wierzyłam, że to najlepsze miejsca, toteż po latach, kiedy zaczęłam eksplorować krakowskie knajpy w towarzystwie mojej córki, usiłowałam ją bezskutecznie przekonać, że te magiczne miejsca nie mają sobie równych.
Te krakowskie wyprawy wiązały się często oczywiście z pracą. A więc Instytut Francuski na św. Jana, gdzie można było zaopatrzyć się w jakiś egzotyczny, bo wydany we Francji podręcznik, czy wypożyczyć film, lub książkę. Zdarzało mi się przyjeżdżać z grupą młodzieży w ramach nagrody za jakieś duże lub mniejsze sukcesy w nauce. Wspólne oglądanie filmu czy teledysków w wersji oryginalnej było bardzo nobilitujące, a możliwość konwersacji z najprawdziwszymi Francuzami utwierdzała uczniów w przekonaniu, że warto uczyć się języka obcego. Były też wyprawy do konsulatu na Stolarską, każdy wyjazd do Francji musiał być przecież poprzedzony uzyskaniem wizy.
Kiedyś zabrałam ze sobą moją 5-letnią wówczas córeczkę. Oczywiście całodzienny rajd po zabytkach Starego Miasta uwieńczony wizytą na Wawelu był męczący, ale też niesłychanie emocjonujący. Na zakończenie moja córka stanowczo stwierdziła: Tu jest tak pięknie, że już zdecydowałam, gdzie będę mieszkać, jak będę duża. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że przeprowadzę się do Krakowa, możesz mnie tu przecież odwiedzać. Były to prorocze słowa, chociaż brzmiały wówczas jak fantastyczny pomysł pięcioletniego dziecka.
Tak było dawniej, 20, 30 lat temu. Z czasem do Krakowa było jakby coraz bliżej. Szybszy, łatwiejszy dojazd no i w 96 roku moja córka zaczęła realizować swoje dziecięce marzenie. Rozpoczęła studia w Krakowie i na Śląsk już nie wróciła. Stała się moim przewodnikiem po coraz bardziej oswojonym mieście.
Przypomina mi się stara piosenka Josephine Baker J’ai deux amours, mon pays et Paris - Mam dwie miłości, mój kraj i Paryż. I znowu parafrazując, Kraków stał się moją miłością, która wzmocniła się wiosną ubiegłego roku, kiedy krakowskie świętowanie zostało wzbogacone o coraz bardziej ciekawe i twórcze spotkania w Willi Decjusza. Ich współuczestnicy stali się częścią tej miłości.
Dziękuję wam, jesteście moim świętem.