Nie czuję się bohaterem, tylko człowiekiem, któremu życie napisało zdumiewający scenariusz, pełen dramatycznych przeciwieństw. Uchodziłam za osobę urodzoną w czepku. Zdrowa, sprawna, dwa dyplomy z odznaczeniem, zgodne, inspirujące małżeństwo, brak problemów finansowych, ciekawe przyjaźnie, podróże, życzliwa, bezkonfliktowa atmosfera w pracy, wszystko „okey”.
W wieku 30 lat urodziłam syna. Radość ogromna, bo miałam wcześniej problemy ginekologiczne. Niestety, ta radość trwała tylko 2 tygodnie, bo przerodziła się w poporodową hipomanię. Mąż zdezorientowany, nie rozumiał mojej nadaktywności, emocjonalnej przesadnej egzaltacji, bezkrytycznego przekonania o wszechmocy. Zrozumiał, że to nienormalne zachowanie, że muszę się leczyć. Pamiętam do dziś jego przerażone oczy i zdławiony głos. A ja, przekonana, że jestem zdrowa, że muszę być z rodziną buntowałam się, nie chciałam łykać leków. Terapia, prowadzona przez kompetentnych, przyjaznych lekarzy trwała bardzo długo. Wróciłam do domu po 3 miesiącach. Zaczęłam obsesyjnie myśleć o tym, jak mogłam zostawić maleństwo, obwiniałam się za dramat, jaki spowodowałam, za okropne przeżycia na jakie naraziłam męża i dziecko. Stałam się smutna, ponura, nie umiałam nic zrobić. Nawet nie umiałam przerwać życia. Trudno opisać mój ówczesny stan psychiczny, przytłaczający, załamujący, tragiczny. Jedna czarna otchłań. Zupełnie nie wierzyłam, że mogłabym wrócić do dawnego życia, ale pozwoliłam się zawieźć na klinikę. Potem leczyłam się w domu. Do pełnego zdrowia i pracy wróciłam, gdy synek skończył 2 lata. Pełna norma. Koncentracja na rodzinie i pracy. Po pewnym czasie niestety pojawiły się znowu epizody psychotyczne. Osłabiony psychicznie organizm reagował na przesilenia emocjonalne lub umysłowe: egzamin specjalizacyjny, ciężka i niebezpieczna operacja męża, długi wyjazd zagraniczny syna. Znów kilkakrotne, traumatyczne leczenie i dominująca świadomość, że narażam męża i syna na bolesne przeżycia. Silny lęk o to, czy będę zdolna normalnie funkcjonować, zaburzenie poczucia bezpieczeństwa.
Chyba nietypowe było to, że zawsze po skończonej hospitalizacji, jeszcze na otępiających lekach podejmowałam wszystkie obowiązki zawodowe i domowe, często trudne, absorbujące. Wtedy wszystko funkcjonowało na piątkę z plusem. Mąż zaliczał jeden sukces za drugim, syn świetnie się rozwijał, ja byłam aktywna i pogodna. Pracowałam w 5 instytucjach, czasem w 2 równocześnie, zawsze zadowolona z pracy. Na emeryturę przeszłam w wieku 65 lat z dużą obawą jak zagospodaruję swój czas, energię wykorzystam, dobrą kondycję.
Okazało się, że najpierw musiałam zaopiekować się ciężko chorą siostrą męża, potem nim samym jako pacjentem kardiologicznym, wreszcie wnukiem. Zaczęłam korzystać z oferty Parku Wodnego, a także instytucji angażujących seniorów takich jak Stowarzyszenie Willa Decjusza czy Akademia Pełni Życia. Ponadto systematycznie „zaliczam” Dojrzałe Kino i Dyskusyjny Klub Książki.
A rodzina - mąż idealny (zwłaszcza według własnego osądu), pasjonat medycyny, ktoś, na kim można zawsze polegać. Syn wszechstronnie uzdolniony, wysportowany, angażujący się w dyskusje na każdy temat. Teraz ojciec dwóch wspaniałych, ślicznych synów, którymi opiekuje się razem z piękną, mądrą życiowo żoną. To mocne charaktery, ale uzupełniają się i uczą pokonywania trudności.
Różnie układa się życie osób, które dotknęła choroba psychiczna, rożne ich przyczyny i przebieg. Ja po powrocie z leczenia nie wstydziłam się swoich „epizodów”. Nie izolowałam się od ludzi czy to w pracy, czy od dawnych przyjaciół i nowych znajomych. Starałam się funkcjonować bez kompleksów i taryfy ulgowej. Oczywiście było to możliwe także dzięki oparciu w najbliższych krytycyzmowi i samokontroli.
Może mogłabym zaryzykować twierdzenie, które znalazłam w 22/3334/ nr Tygodnika Powszechnego: „Wszystko co nas spotyka, nawet bolesne, straszne i niemożliwe do pojęcia, stanowi część zawsze pogodnej Opatrzności”.