Kosmita
Zamieszkał u mnie kosmita z Marsa. Pewnego wieczora okna szeroko otwarte nagle rozbłysły zielonkawym światłem i wleciało to „coś” – wielkie jak mały kotek o szeroko rozpiętych, błoniastych skrzydłach, usiadło na pianinie, brzęknęło w klawisze i spojrzało na mnie wyłupiastymi oczami.
Przyznam, że serce na moment stanęło mi w gardle, ale ponieważ nie należę do osób lękliwych, wrzasnęłam: „Co tutaj się dzieje, do cholery?” i chwyciłam poduszkę z tapczanu, aby palnąć w łeb intruzowi. Mały złożył swoje ręce – skrzydła w błagalnym geście i zaskrzeczał cicho. Zorientowałam się, że o coś prosi. W pierwszej chwili pomyślałam, że ten latający kotek może być głodny. Wyniosłam mu zupki z obiadu, kawałek mięsa podałam na talerzu – nie tknął tego i dalej cicho skrzeczał. Padałam z nóg w tym dniu, bo miałam dużo roboty za sobą, ogród wymagał pracy, jeszcze dzieci przyszły na obiad, marzyłam o tuszu i łóżku. A jutro wstawałam wcześnie na zajęcia w Willi Decjusza i musiałam jeszcze przerobić opowiadanie o tokarzu pijącym wódkę w sejmie, a tu ten stwór, trochę straszny, trochę słodki, taki, który zdarza się chyba raz na całe życie. „Do kąta” – krzyknęłam brutalnie, a mój dziwny gość posłusznie skierował się za biblioteczkę i nagle uświadomiłam sobie, że maleństwo rozumie mnie doskonale.
- Muszę jeszcze popracować z godzinkę i chcę mieć ciszę i spokój! Nie skrzecz mi nad uchem, tylko słuchaj. Może jesteś przybyszem z innego świata? Jesteś naprawdę, czy może ja śnię?
Stwór zapiszczał cicho i nakrył swoje wyłupiaste oczy błoniastymi powiekami. Przycupnął w kącie i jakby zasnął. Musiałam skupić całą swoją uwagę na zadaniu, z wielkim trudem, ale jednak dałam radę przerobić opowiadanie o pijącym wódkę w sejmie tokarzu i runęłam spać. Rano bladym świtem wypiłam kawę, wywlokłam z kąta śpiącego potworka i powiedziałam mu wyraźnie:
- Jedziesz ze mną na zajęcia, rozumiesz, co mówię?
Skinął głową.
- Nie mogę iść z tobą, bo zadanie polega na tym, że choć pierwszy raz jesteś tu na Ziemi, musisz sam trafić z Bronowic na Wolę Justowską, do Willi Decjusza. Jak masz to zrobić? To jest droga około sześciokilometrowa, piękna trasa, która i tak ci nic nie powie, bo piękno ziemskie jest dla ciebie pojęciem nieznanym. Wydaje się jednak, że masz wspaniały węch, więc kieruj się zapachami miłymi, u nas kwitną właśnie bzy i konwalie, przekwita czeremcha. Idź za tymi zapachami, wzdłuż ogrodów, do dużego parku, to znaczy dużej kępy drzew, a tam ja będę na ciebie czekać i zaprowadzę cię do wnętrza. Oczywiście, choć rozumiesz mnie, obce ci są te pojęcia, ale nie o to chodzi. Musisz mi wierzyć – pokazałam na głowę i serce. Chciałam mu pokazać język, bo mnie denerwował swoim białym, wyłupiastym spojrzeniem i cichym skrzekiem. Z drugiej strony miałam wielką nadzieję, że zabłądzi i zniknie z mego życia, grubo się jednak myliłam.
Wyrzuciłam latającego kota z domu i popędziłam do 102-ki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przed fontanną domu pisarzy ujrzałam stworka ze stulonymi skrzydełkami czekającego na mnie.
Nie pozbędę się swego przeznaczenia – pomyślałam idąc po schodach do pięknej sali z portretem ostatniej właścicielki posiadłości – hrabiny Czartoryskiej.