Moja trochę inna Polska
Kończyłem właśnie w Photoshopie poprawiać zdjęcie na okładkę książki, gdy Szef zajrzał do pokoju:
– Jurek musisz sobie przerwać. Jest robota na zecerni. Trzeba złożyć dla klienta „List okolicznościowy”.
– Szefie nie można by go złożyć na komputerze?
– Nie! Przyszły Jubilat jest bardzo zasłużony. Jest znawcą druku i bibliofilem. To ma być ręczna robota, na czerpanym papierze i ręcznie wydrukowana. Ręcznie... Klient chce pod palcami czuć ślady sita, odciśnięte oczko czcionek, a przede wszystkim czuć zapach farby...
No cóż, nie przepadałem za tymi dorywczymi pracami na zecerni, za kurzem, za rękoma ubrudzonymi ołowiem i farbą. Za dźwiganiem kolumn z ołowiu. Kto nie pracował dawniej w drukarni nie wie, jaką wagę miało słowo drukowane. W przenośni i fizycznie. Kolumna składu, czyli jedna strona to cztery, pięć kilogramów. Gdy się przemnoży przez ilość stron...
Przyzwyczaiłem się już do wygody, czystości i szybkości pracy. Ale nasz zakład na fali zmian w drukarstwie nie pozbył się zecerni... To znaczy trochę się pozbył, redukując ją do jednego pomieszczenia, paru regałów, kaszt z czcionkami i małej, ręcznej prasy. Zecernię zostawiono tak trochę przez sentyment, by od czasu do czasu, wykonywać drobne druki lub, po prostu, pokazać ciekawym gościom jak to dawniej w drukarni pracowano.
Przebrałem się i dopinając szaroniebieski chałat, powędrowałem stromymi schodami do naszej zecerni. Podwinąłem rękawy. Pomieszczenie tonęło w półmroku. Mimo dwóch okien, niewiele światła docierało tu z wąskiego podwórka starej kamienicy. Zapaliłem lampy i otworzyłem okno. Świeże powietrze. Przestało kręcić w nosie. Już odzwyczaiłem się od wszechobecnego kurzu. Kiedyś powietrze tu nie było takie suche. Wszędzie stały kwiatki troskliwie podlewane przez zecerów. Ale uschły, umarły wraz ze starą technologią druku. Zniknęli starzy zecerzy, ich opowieści i ich kwiatki...
Rozłożyłem maszynopis i oceniłem objętość tekstu. Wybrałem czcionkę. Baskerville będzie w sam raz. Jest elegancka z pięknymi szeryfami. Wielkość średnian, czyli czternaście punktów. Oczywiście typograficznych, większych od tych komputerowych. Decyduję się na skład kapitalikami. Format listu A3. Ustawiam na szerokość wierszownik, wysuwam kasztę i stawiam ją na regale. Obok ustawiam odpowiednio dużą szuflę. Blat regału nie jest płaski. Jest pochyły i obniża się od ściany w moim kierunku.
Zaczynam skład. Lewa ręka wędruje za prawą do odpowiednich króbek z literami. Przypominam sobie rozkład kaszty, miejsce poszczególnych liter. Pierwszy wiersz złożony. Czytam czcionki w lustrzanym odbiciu. Nie ma błędu. Justuję wiersz i przykładam interlinię. Składam następny wiersz. Czytam, justuję i znowu interlinia. Szybko składam adres do Jubilata. Czcionki zapełniły wierszownik. Wiersze mają szerokość piętnaście kwadratów[1], lub sześćdziesiąt cycer. Kładę pełny wierszownik na regale. Wsuwam odpowiednio grube interlinie z przodu i z tyłu tekstu, obejmuję palcami blok składu. Małe palce z boku na zewnątrz, kciuki na dole od strony pierwszego wiersza, reszta palców od strony u góry, od strony ostatniego wiersza. Odwrotnie niż na wydrukowanej kartce. Ściskam równomiernie, z wyczuciem, ze wszystkich stron. Przechylam skład w swoją stronę, wyciągając go z wierszownika, przenoszę nad szufelkę i ostrożnie kładę. Uff, nie rozsypało się. Zaczynam składać dalszy tekst. Po złożeniu kolejnych czterech wierszy, przenoszę je tak samo na szufelkę i dokładam do poprzednich. Kolumna rośnie.
Dochodzę do życiorysu adresata „Listu”. Wynika z niego, że jubilat był ważnym działaczem niepodległościowym, chociaż jego nazwisko nic mi nie mówi. Albo brał udział, albo miał zawsze właściwy stosunek do kluczowych wydarzeń w Polsce. Cóż ja takiego szczęścia nie miałem, albo byłem zawsze w niewłaściwym miejscu.
W „Liście” napisano: „W czerwcu 1956 roku...”
Czerwca to ja nie pamiętam, ale pamiętam ślady kul na kamienicy moich dziadków w Poznaniu, gdy ich później odwiedzałem w wakacje. Z 1966 roku bardziej pamiętam uroczystą paradę wojskową w strojach historycznych w Warszawie, niż uroczystości milenijne w Gnieźnie. Nie żebym był na paradzie w Warszawie, ale pokazywano ją wtedy w Polskiej Kronice Filmowej w kinach. W kolorze...
„W roku 1968...” No tak, rok 1968 już pamiętam lepiej. Pierwsza klasa liceum. Zima. Tłumy studentów pod Collegium Novum. I my, pierwszaki. Byliśmy tam jednak nie w świadomym geście poparcia dla braci studenckiej, a raczej dlatego, że była rozróba. Potem był sierpień, wakacje w Mszanie i samoloty cały dzień lecące po niebie w kierunku Czechosłowacji.
„Zimą 1970 roku...” W tym roku kończyłem pierwszy rok nauki w Drukarni w zawodzie zecera. Pierwsze egzaminy. Praca i nauka. Kończę osiemnaście lat i zaczynam zarabiać pierwsze pieniądze. W grudniu szok po krwawych ofiarach wydarzeń na wybrzeżu. Konfrontacja oficjalnej propagandy z audycjami Wolnej Europy. Burzliwe dyskusje w domu i pracy.
„Powstanie KOR-u w 1976 roku...” W myślach powracam do tego czasu. Związki Zawodowe nie zadziałały. Robotnicy muszą sami walczyć. My drukarze nieźle zarabiamy. Robotnicy Ursusa już nie. Propaganda miesza ludziom w głowach. Wątpliwości jednak powstają.
Żyłem swoim życiem. Odkryłem wtedy góry i malarstwo. W każdy wolny czas poświęcałem wędrówkom. Poznawałem Polskę i próbowałem malować.
„W październiku 1978 roku...”
Rok dla mnie ważny. Ślub. Wyprowadzka z rodzinnego domu. Wybór Papieża...
„W gorący sierpień 1980 roku...”
W gorący sierpień 1980 roku wędrowałem z żoną po górach. Relacji z wybrzeża słuchałem w radyjku na baterie. Skwar z nieba. Odpoczynek w cieniu wśród borówek. Stary Czorsztyn z czasów przed powstaniem jeziora. Kolorowe zdjęcie żony wykonane starym, mieszkowym aparatem na Sokolicy. Dwa światy. Tu w górach idylla. I tam na Wybrzeżu wrzący kocioł...
„Stan wojenny...”
Na chwilę przed stanem wojennym dostajemy mieszkanie spółdzielcze. Zdobywanie mebli. Żona w ciąży. Wszystko na kartki. Godziny spędzone w masarni w soboty, bo wtedy nie pracuję.
Drukarni nie zamknęli. Nawet nikogo nie internowali. Dyrektor Płatek ma brata w MSW. Brata o złej sławie...
Mama zaczyna działać w podziemiu. Chodzi na manifestacje. Ojciec, były oficer LWP, walczy z Mamą, ale tak jakoś bez przekonania.
„W lipcu 1983 roku zniesiono stan wojenny...” A ja zmieniałem wtedy pracę. Zostałem linotypistą.
Jubilat z „Listu” zawsze zajmuje właściwe stanowisko, jest po właściwej stronie. Jego Polska jest trochę inna niż moja. Taka strasznie patriotyczna, katolicka i słuszna. A moja taka zwyczajna. Nauka, praca, dom, rodzina. Kariera zawodowa: zecer, linotypista, składacz komputerowy, grafik... Codzienna troska o rodzinę. Poznawanie Polski. Takie normalne życie...
Kończę składać „List”. Sprawdzam dotykiem palców czy wiersze są równo wyjustowane. Cienkim szpagatem owijam ciasno kolumnę. Zecerskim sztyletem wiążę na rogu kolumny węzeł. Gotowe.
Zabieram skład na prasę. Teraz kolumna leży całkiem płasko, obłożona ciasno ołowianymi sztabami. Ściągam sznurek i klinuję ją w prasie. Puszka z farbą. Kolor sepii będzie pięknie wyglądał na żółtawym, czerpanym papierze. Rozcieram farbę na kamieniu. Nakładam ją wałkiem na powierzchnię i kładę arkusz papieru. Na to płaską gumę, a właściwie grube linoleum, deskę i uważając, by nic się nie przesunęło, dociskam z prasę. W odwrotnej kolejności wszystko ściągam. Gotową odbitkę na końcu. Czytam ją uważnie porównując z maszynopisem. Błędów nie ma. Zastanawiam się. Coś mi jednak tu nie pasuje. Nazwisko jak nazwisko. Nic mi nie mówi. Zasługi i życiorys wzorowe. Za wzorowe. Ale zaraz... Gdzie ten gość właściwie pracował. Z „Listu” tego nie wynika. „List” podpisany jest przez „Kolegów”.
Zanoszę odbitkę do Biura, daję Szefowi i pytam:
– Kto właściwie zamówił ten List? Ze wzruszeniem ramion podaje mi kartotekę zamówienia. Czytam. Zlecenie – ZBFSOP*. Bez adresu. Zapłata z góry. Odbiór zlecenia – własny.