Moja Polska
Bywa, że najciemniej jest pod latarnią. Bywa, że po omacku szukamy tego, co jest w zasięgu ręki i nie znajdujemy. Trzeba czasem wielkiej tęsknoty by jej przedmiot nabrał prawdziwej wartości i sensu. Tęsknotą jest oddalenie w czasie i przestrzeni, owa bezsilność i brak. Ileż razy przemierzamy znajome ulice, mijamy kościoły i place zalane słońcem i wypełnione szelestem gołębich skrzydeł nie zauważając poezji tych miejsc. Wzruszamy się słuchając muzyki Chopina, ale chłoniemy ją jak powietrze, którego nam nie brakuje, którego mamy pod dostatkiem. Wystarczy przejść się po lesie, szczególnie po deszczu lub wyjść na pola i wytężyć słuch. Tę muzykę słychać wszędzie, ona nam gra w duszy. Czy zastanawiamy się nad wyjątkowością popołudniowego spaceru do Łazienek w niedzielę, kiedy pod pomnikiem zbiera się tłum by posłuchać eleganckiej muzyki i popatrzeć jak wierzba, pod którą siedzi kompozytor, faluje na wietrze w takt ulotnych mazurków? To jest prawie nabożeństwo odprawiane wśród pól, część naszego życia jak praca i wypoczynek, radości i smutki, pory roku i zmiany pogody.
Dlaczego wśród publiczności niedzielnego koncertu tak wielu turystów z Azji a szczególnie z Japonii? Jeśli odwiedzają Europę, żelazny punkt programu stanowi ten park i ten koncert. Co sprawia, że pielgrzymują do miejsc, które wydały Chopina? Może to podobieństwo do delikatnej muzyki ich kraju, zamiłowanie i tęsknota za światem subtelności i wyrafinowanej elegancji a jednocześnie prostoty i wdzięku? A może po prostu pochylenie czoła przed geniuszem. Jakąż dumą napawa nas ten obrazek japońskich turystów pielgrzymujących do ojczyzny wielkiego kompozytora, nas, dla których jego muzyka jest jak chleb powszedni. Czy pytamy siebie: za co kocham Chopina? Nie ma takiej potrzeby, to proste – bo jestem Polakiem. Gdyby odebrano nam jego muzykę, odebrano by nam kawałek ojczyzny. „Ile cię trzeba cenic, ten tylko się dowie, / Kto cię stracił.”
W pewnym okresie mojego życia znalazłem się bardzo daleko. Wyjeżdżałem ze świadomością, że nieprędko wrócę. Może nie zdawałem sobie sprawy o zamknięciu etapu w życiu, choć czułem to instynktownie kiedy przekraczałem granicę na lotnisku. Doznałem wtedy coś na kształt strachu podświadomie obawiając się zadań jakie przede mną stanęły. Zycie w zgoła odmiennych warunkach kulturowych i klimatycznych, obcowanie z ludźmi o innej mentalności i zapatrywaniach wymogło zrewidowanie a nawet zmianę wielu postaw wobec życia, ludzi i samego siebie. Polska w moim sercu doznała też metamorfozy. To wszystko nagle tam, na lotnisku nagle stanęło przed moimi oczami i wywołało lęk a jednocześnie podniecenie. Było oczywiście smutno bo opuszczałem kraj i bliskich, wiedziałem, że przyjdzie tęsknota ale nie było odwrotu. Chciałem tego wyjazdu, był czymś oczywistym i potrzebnym ze względów zawodowych, potrzebowałem go choć wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego, przynajmniej nie do końca. Nagle wiatr powiał w żaglach, zaczęła się największa przygoda mojego życia: wyjazd do kraju moich marzeń, który zmienił moje życie. Nie cofnąłbym czasu i tej podróży choć przyszło mi za nią drogo zapłacić.
W Bombaju wylądowałem kiedy deszcze monsunowe miały się już ku końcowi choć niezupełnie jeszcze opuściły Subkontynent. Nagle wszystko było inne: wilgotny upał i nieznany zapach przenikający do ciała wszystkimi możliwymi otworami. Tak pachną Indie, pomyślałem, starając się równocześnie określić jego naturę. Może zapach słonego morza i ryb, może tak pachniała ziemia, może mieszały się kadzidła z licznych świątyń ze smażonymi na wolnym powietrzu potrawami obficie przyprawianymi ziołami, cynamonem i kardamonem, może wszystko naraz. Ludzie wydawali się pozbawieni pewności siebie. Uprzejmie kręcili głowami jakby chcieli powiedzieć, że są przyjaźnie nastawieni i nie maja złych zamiarów. Zwracali na siebie uwagę, rozmawiali ze sobą sprawiając wrażenie poufałości, zaglądali sobie głęboko w oczy. Poza tym byli piękni nawet kiedy widziałem ich na tle wołających do nieba swoja nędzą slamsów, które mijałem jadąc samochodem z lotniska do centrum miasta. Po kilku tygodniach przestałem dostrzegać ich urodę, moje nozdrza straciły wrażliwość bo nie czułem już tego zapachu. Kurz i upał, słodycz owoców i upajający zapach kwiatów drzewa frandżipani i tuberozy, gwar ulicy wypełnionej dźwięcznymi klaksonami aut i wszechobecną muzyką filmową rozlegającą się ze wszystkich okien, restauracji i sklepów oraz cisza na wzgórzach opodal mojego domu – to wszystko stało się nagle moim domem. Prażące słońce i gorący wiatr w palmowych gałęziach intensyfikowały funkcje życiowe i zmysły. Zycie osiągnęło jakby inny, pełny wymiar. Nie mogłem obojętnie przejść obok brzydoty i ubóstwa, piękno nie było ucieczką. Wszystko zmieszało się i stanowiło jedną całość w swej wielokrotności. Jakże jednostronnym wydawało mi się życie w kraju, jakże podporządkowanym jednej zasadzie tak zwanej normalności. Przekonałem się, że ulice wcale nie muszą być czyste, że wszystkie psy i koty nie muszą mieć właścicieli, że pociągi nie muszą przyjeżdżać punktualnie by ludzie byli szczęśliwi i brali życie takim jakie jest. W maju upały były nie do wytrzymania ale nikt nie chował się w zaciemnionych wnętrzach. Ulica żyła jak zwykle, wieczorami zapełniały się kawiarnie i restauracje, uliczne stragany, na których przygotowywano posiłki spożywane przy świetle karbidowych lamp. Owszem, słyszało się tu i ówdzie narzekania ale nadzieją były deszcze monsunowe i pierwsze owoce mango pojawiające się tuż przed monsunem. To zupełnie jak pierwsze truskawki wczesnym latem. Jakże ja wtedy lubiłem truskawki, których tam nie można było kupić. Do dziś to mój ulubiony owoc.
Przyszła kiedyś bezsenna noc. Siedziałem przed otwartym oknem. Padał ulewny deszcz, pachniało mokrą ziemią. Ogarnął mnie smutek tropików. Nie mogłem wyjść z domu. Świat nagle stał się obcy i nieprzyjazny. Potęga natury i błogosławieństwo w postaci ogromnych ilości wody wracającej życie wysuszonej ziemi przynosiła raczej przerażenie niż nadzieję. Czułem się bezsilny i zagubiony. Włączyłem radio. Lokalne stacje nadawały piosenki w wykonaniu legendarnej pieśniarki Laty. Nie miałem ochoty ich słuchać. Były wszechobecne o każdej porze dnia i nocy. Zacząłem szukać innych stacji. Odezwało się radio z Hongkongu. Ktoś coś mówił i już miałem szukać dalej gdy nagle zabrzmiała muzyka Chopina. Nie dowierzałem własnym uszom, zaskoczyła mnie w tej tropikalnej ulewie i w ciemnościach. Szybko zmieszała się z szumem deszczu, który, o dziwo, nie przeszkadzał w jej odbiorze. Ogarnęła mnie dziwna muzyka: tropikalna ulewa i Chopin. Siedziałem przy oknie i nie byłem w stanie wykonać najmniejszego ruchu pragnac, by ta chwila nigdy się nie skończyła. Wróciła do mnie Polska.