Bohaterowie mojego dzieciństwa, o istnieniu których nikomu nie mogłam powiedzieć
To był koniec lat 40., początek 50. . W przedszkolu wołali na mnie „Baśka”, a siostry zakonne zwracały się do mnie „Basiu”. Jak dzisiaj słyszę „Basiu” robi mi się ciepło. To były jasełka - takie typowe, statycznie postawiono nas na schodkowatym podium. Dostałam rolę anioła, z takimi wielkimi - większymi ode mnie - skrzydłami. Byłam dumna, wyprostowana i z każdą chwilą stawałam się tym aniołem. W czasie próby przedpremierowej czuję jakąś niewygodę, coś uwiera w prawe ramię. Wiercę się, poprawiam i zaczynam się niepokoić. No tak - prawe skrzydło odpadało, a podtrzymywanie prawą ręką nic nie dawało. Siostra poprawiła coś, dokleiła i było dobrze. Podczas uroczystych występów moje zlepione prawe skrzydło zaczęło odpadać, zamiast mieć złożone ręce jak do modlitwy i aniołowi przystało, ręka znikła za plecami. Cierpiałam katusze, było mi wstyd i tak zostałam dla siebie Jednoskrzydłym Aniołem. Czy to bohater, czy anty-bohater - do dzisiaj nie wiem.