Pamiętam jak...
Nie wiem czy każdy tak ma, ale ja, kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę ludzi. Przypominają mi się same dobre, śmieszne i miłe chwile związane z nimi. Pewnie kiedyś tam, całe wieki temu, nie było aż tak dobrze i śmiesznie, ale teraz, kiedy patrzę przez pryzmat przeżytych lat, tamte zdarzenia wydają mi się właśnie takie.
Pamiętam jak przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania.
Miałam wtedy trzy, może cztery lata. Do tej pory mieszkaliśmy wspólnie z dziadkami i nagle to wielkie mieszkanie. Wokół nierozpakowane pudła, nieznajome sprzęty, nieznane odgłosy, obce zapachy. Nie rozumiałam radości rodziców - „nareszcie na swoim”. Nie rozumiałam entuzjazmu starszej siostry – „ten pokój będzie tylko mój!”. Ja wiedziałam jedno – za żadne skarby świata nie zostanę tu na noc.
I nie zostałam.
Mój ukochany dziadzio każdego popołudnia przychodził i zabierał mnie do siebie na noc. W domu dziadków było znajomo, swojsko i dobrze. Babcia czytała książki, dziadek siedział z uchem przy radiu, słuchając jakichś szumów i trzasków, a ja zasypiałam bezpieczna w swoim starym łóżeczku. Nie pamiętam jak długo to trwało. Tydzień? Miesiąc? Pewnego dnia podjęłam bohaterską decyzję. Tę jedną, jedyną noc prześpię u rodziców. I tak skończyły się moje wędrówki.
Czas zatarł w pamięci strach dziecka przed nieznanym.
Dziś widzę mojego dziadka, jak nie zważając na zmęczenie, na pogodę, idzie na drugi koniec miasta, bo jego mała wnuczka boi się spać w nowym mieszkaniu. Przypominam sobie uścisk jego mocnej, spracowanej dłoni i tą pewność, że z nim nie stanie mi się nic złego.
Pamiętam jak dziadek zabierał mnie na dalekie wędrówki. Ja - mały krasnoludek - ledwie nadążałam za jego długimi krokami. Nigdy nie narzekałam, bo maruderów dziadek nie tolerował. Tylko „dzielne wnuki” mogły brać udział w jego eskapadach. Po drodze dziadek opowiadał o wszystkim co mijaliśmy. Uczył rozpoznawać drzewa, rośliny, ptaki, zwierzęta. Pamiętam jak przychodził po mnie i mówił – chodź pokażę ci świat.
Te całodzienne wyprawy odbywały się w Górach Świętokrzyskich, nie były to więc niedzielne spacerki po parku, a wielokilometrowe marsze po górkach i dolinach. Po drodze odwiedzaliśmy znajomych dziadka. Ktoś tam poczęstował nas kubkiem mleka inny pajdą chleba ze smalcem, czasami trafił się talerz zupy czy ziemniaków z barszczem. Dziadka znali wszyscy i chętnie zapraszali do siebie siwego, starszego pana z małą jasnowłosą wnuczką.
Po wielu latach podobne wyprawy robiłam z naszym małym synkiem. Autobusem jechaliśmy w wybranym kierunku, a potem przez pola i lasy wracaliśmy piechotą do domu.
Pamiętam jak siedzieliśmy u dziadków przy stole. Nigdzie na świecie nie ma takiego rosołu jak tamten z mojego dzieciństwa. Przy obiedzie siedziało się tak długo, aż wszyscy skończyli jeść. Wtedy mój dziadek wstawał i całował babcię w rękę - Haniu jak zawsze było pysznie – mówił, a babcia pęczniała z dumy.
Kiedy dziadek miał 88 lat, jak zawsze po obiedzie pocałował babcie w rękę – było pysznie. Coś marnie dzisiaj się czuję – Haneczko. Położę się na chwilkę. Położył się i zasnął. Nie obudził się już nigdy. Cudowny, kochający, mądry dziadek.
Pamiętam jak raz w roku cała rodzina zjeżdżała się na wigilie do dziadków.
Do stołu zasiadała około 30 osób. Aby nie obciążać babci przygotowaniami jedzenia dla tak wielkiej gromady, każdy przynosił wyznaczoną potrawę.
Pamiętam jak przed wigilią wszystkie kobiety stawały w kuchni przy stole i pod dyktando babci lepiły pierogi. Bo te pierogi to była duma i specjalność babci. Były maleńkie, z cieniutkiego ciasta wypełnione przepysznym farszem. Babcia pilnowała aby każdy pierożek wyglądał dokładnie tak samo. Uczyła jak miejsce zlepienia zamienić w misterną koronkę.
Starajcie się dziewczyny, starajcie – łajała dobrotliwie - to przecież Wigilia.
Do dziś pierogi w całej naszej rodzinie mogą brać udział w pierogowych mistrzostwach świata.
Choinka pachniała, świeczki migotały a my dzieci z niecierpliwością czekaliśmy na pozwolenie wyjęcia spod drzewka pomarańczy. Dla każdego dziecka jedna. Te pomarańcze, to najpiękniejsze prezenty jaki kiedykolwiek dostaliśmy pod choinkę.
Po kolacji wszyscy śpiewali kolędy, rozmawiali. Było dużo miłości, radości i śmiech.
Nie ma już takich wigilii.
Z bielutkiej chmurki spoglądają na nas dziadkowie. Babcia pęka z dumy, a dziadek mówi – było pysznie Haneczko, było pysznie.
Pamiętam jak moja 92 letnia babcia raz w życiu poskarżyła się na los - bo widzisz, co ja mam teraz za życie. Jedna moja przyjaciółka złamała nogę i nie może wychodzić z domu, druga nic nie pamięta i nikogo nie poznaje, a trzecia wzięła i umarła miesiąc temu. Nawet nie mam się z kim napić kawy.
Babcia odeszła. Miała 94 lata.