Ani kat ani ofiara, ale przynajmniej powód jest

Murzyn z trudem mieścił się na klatce schodowej, gdzie sypiał. Z absolutną obojętnością przyjmował nasze próby przedostania się do drzwi wyjściowych, machał kilkakrotnie leniwie ogonem, pac, pac, pac, gdy ktoś nadeptywał mu na ucho lub próbował przesunąć jego cielsko. Pies całe dnie spędzał na przyglądaniu się muchom, mrówkom i pająkom. Miał coś, co nazwałabym poczuciem humoru. Rozpromieniał się na widok najmniejszego kawałka czekolady. Pysk układał mu się w uśmiech, a on sam, nieproszony, wykonywał po kolei wszystkie sztuczki, jakich go nauczył jego pan, będący właścicielem mieszkania, które wówczas wynajmowaliśmy. Murzyn siadał, podnosił jedną łapę, potem drugą, warował i tak w kółko, dopóki nie dostał ukochanego przysmaku.

Tego dnia obudził nas wściekły warkot. Runęliśmy do drzwi. Znaleźliśmy się naprzeciw szczerzącej zębiska czarnej bestii, która toczyła pianę. Potwór właśnie oderwał wzrok od leżącego na ziemi ośmioletniego chłopczyka. Mój mąż wykonał gest Archanioła Gabriela. Murzyn wycofał się z podkulonym ogonem, a szczękający głośno zębami malec wylądował w moich ramionach.

Właściciel kamienicy przyznał potem, że - od czasu, gdy córeczka sąsiadów przejechała psu po pysku metalowymi grabkami - nosił się z zamiarem powieszenia na bramie kartki z napisem „Uwaga! Dzieciom wstęp wzbroniony”.  Teraz wreszcie to zrobi.