Wagary

Moja przygoda z wagarami zaczęła się bardzo wcześnie. I ze wstydem muszę przyznać, iż mimo wyraźnych znaków, które dawała mi opatrzność, żebym jednak nie szła tą drogą, nikt i nic nie mogło mnie powstrzymać przed tym dreszczem emocji, który zwykle towarzyszy sprawom zabronionym.

Zaczęło się więc - jak już wiecie - wcześnie. W drugiej klasie szkoły podstawowej, rodzice z powodów bliżej mi nie tłumaczonych, a prawdopodobnie związanych z ich rozwodem, wysłali mnie na rok do ciotki, mieszkającej w Częstochowie. A tam było prawdziwe życie! Ośmiolatki regularnie uprawiające hazard (tak, tak, na pieniądze), na przerwach bijatyki, pinezki na krześle i chrząszcze za białym kołnierzykiem mundurka.

Na pierwsze wagary wyciągnęła mnie Basia Kowalska. Znacie na pewno takie dziewczynki z piekła rodem, które od dziecka podporządkowują sobie świat. Od pierwszych dni mojego rocznego wygnania wpatrywałam się w nią z uwielbieniem.

Spytała mnie kiedyś mimochodem, czy nie chciała bym zobaczyć umarlaka. Dokładnie tak się wyraziła. Nie , nie zmarłego, ale umarlaka. Wyobrażacie sobie chyba bezmiar mojego szczęścia. Nie dość, że mnie wybrała, to jeszcze miałam zobaczyć pierwszego w życiu nieboszczyka. Wyszłyśmy po drugiej lekcji, żeby zdążyć wrócić na czas do domu, co nam się z resztą nie udało, a kilkugodzinnego spóźnienia ciotka omalże nie przypłaciła zawałem. Wędrówka przez pół Częstochowy, przedmieścia i dwie wsie, opłaciła się z nawiązką. W drewnianej chacie, w otoczeniu rodziny, sąsiadów i takich gapiów jak my, wysoko na katafalku ustawionym pośrodku izby, leżała pomarszczona, malutka, chyba stuletnia staruszka o papierowej twarzy. Do dzisiaj nie wiem, skąd Basia wiedziała o tym domu i o tej staruszce, ale emocje związane z tą wizytą pamiętam jakby to było wczoraj.

Żeby z wdziękiem wyskoczyć z tego ponurego nastroju, opowiem wam o moich następnych wagarach.

Rok później wróciłam z zesłania do Krakowa. Zahartowana, do cna zepsuta i żądna tamtych, częstochowskich wrażeń, namówiłam moją przyjaciółkę na wagary w jej grzegórzeckim mieszkaniu. Miałyśmy słuchać muzyki i pić wino zrobione przez jej dziadka. Możecie nie wierzyć, ale miałam wtedy dziewięć lat, a dla kogoś, kto spędził rok w Częstochowie, to było przecież oczywiste. Zamiast iść do szkoły, udałyśmy się do bloku, w którym mieszkała. Był ciepły, wiosenny dzień. Puściłyśmy adapter na cały regulator, otworzyłyśmy okno – mieszkanie było na parterze – i usiadłyśmy na parapecie. Wina w końcu nie dała, chyba się jednak przestraszyła, skończyło się na oranżadzie. Siedzimy tak sobie w tym oknie, dwa metry nad ziemią, Czerwone Gitary wyją na całe osiedle, a chodnikiem z utkwionym w nas, bazyliszkowym wzrokiem, idzie pani L. – znienawidzona dyrektorka szkoły i nasza wychowawczyni. No i my, durne, zamiast zwiać z tego okna, zapaść się pod ziemię, - nie powiem wam, czy w odruchu dobrego wychowania, czy może raczej bezbrzeżnej głupoty – chórem powiedziałyśmy jej „Dzień Dobry”. Możecie sobie wyobrazić, co się później działo. Awantura, krzyki, morze wylanych łez i solenna obietnica poprawy.

Nie na długo. Jeszcze w tym samym roku, na tych samych Grzegórzkach, w piwnicy bloku innej dziewczynki, paliłam pierwsze papierosy. Przygotowałyśmy się do tego metodycznie. Podejrzewając, że mogą nam nie smakować, wzięłyśmy ze sobą cukierki i oranżadę. Jak się domyślacie, papierosy – nawet miętowe Zefiry – były obrzydliwe. Cała nasza czwórka dzielnie jednak wypuszczała te kłęby dymu, chichocząc się przy tym z radości tak głośno, że zaniepokojeni sąsiedzi postanowili nakryć włamywaczy i złodziei rowerów na akcji w piwnicy. Koleżanki uciekły i zostawiły mnie samą z tym rozjuszonym komitetem obywatelskim. A na pytanie bardzo dużego pana, co my tu robimy, jąkając się z przerażenia wydukałam – jemy cukierki i pijemy oranżadę. Nie musze wam mówić, że dziewczynom nie wybaczyłam nigdy. W Częstochowie nauczyłam się także, co to honor i takie zachowanie nie mieściło się w mojej mocno skołowanej głowie.

Wagary nigdy więcej już nie były takim przeżyciem. W czasach liceum, bywało, że dni nieobecnych, nieusprawiedliwionych w roku miałam około setki. Musicie wiedzieć jednak, że w tym czasie odkryłam kolejną, wielką fascynacje mojego życia. A były nią turnieje bridżowe rozgrywane w kuchni na Sobieskiego. Nie mieliśmy czasu chodzić do szkoły.

Ale o tym opowiem wam innym razem.