Wagary

A może wagary?

Mnie zupełnie nie pociągały, przecież opłacało się być na lekcjach, żeby potem mieć mało nauki i dużo wolnego czasu na swoje pasje. Ale jednak zawagarowałam, kiedy moja starsza siostra zdawała pisemną maturę z matematyki. Wiedziałam, że będzie ciężko. Ponieważ jej chłopiec, kolega z tej samej klasy był matematycznym geniuszem, umówiłam się z nim, że poda mi rozwiązane zadana, a ja przekażę je siostrze. Czekałam w męskiej toalecie, gdzie wkrótce pojawił się nie on, lecz Dyro! Zobaczył mnie i wykrzyknął: "O, panna Bożenka! Zawieszam cię w prawach ucznia". Mama jak dowiedziała się o tym dramacie, zaraz poszła do dyrektora i jakoś mnie usprawiedliwiła. Miałam nazajutrz pojawić się w gabinecie dyrektora. Szłam na miękkich nogach, ale Dyro niewiele mnie ganiąc zakończył orację: „Qudqid agis prudenter agas et respice finem". Zapamiętałam tę maksymę: „Cokolwiek czynisz czyń roztropnie i patrz na koniec” i staram się ją przestrzegać.

Na studiach ucieczki z nudnych zajęć były codziennością. Najlepsze były wieczorową porą - do kina, na spotkania, prywatki. Ale kiedyś mój chłopak czekał na mnie po zajęciach i okazało się, że mnie na nich nie było. Musiałam coś kręcić, wymyślać, czego nie lubię; nie dlatego że to grzech, lecz kłamstwa obciążają pamięć. I tak skończyły się te miłe wagary.

Końcową godzinę pracy często zarywałam, i pisanie opinii brałam do domu. Spieszyłam się do mojego cudownego labradora, jego wulkanów radości, spacerów maratonów, sztuczek. Nie potrzebowałam diety i profesjonalnych ćwiczeń. Tylko zdrowo i wesoło. Ale odszedł. Nie przypuszczałam, że tak bardzo będzie bolało. I praca odeszła.

Teraz sama układam swoje dni, tak aby to, czemu poświęcam czas było pożyteczne i przyjemne. Czasem uciekam od zajęć w kuchni, dając komu innemu szansę na tak dziś modną kulinarną twórczość